Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

I od tych panów to szło jak po drabince w dół. Austriaccy ministrowie kierowali losami państwa, zamiast leczyć się w jakimś zamkniętym, renomowanym zakładzie, na przykład w Klosteroberbach w księstwie Nassau, generałowie, którzy powinni znaleźć się pod natryskami w sanatorium dla obłąkanych w Antdorf, opracowywali plany wojenne i pocieszali się wzajemnie, że jednym z podstawowych praw wojny jest, iż ktoś musi przegrać. Była to oczywista anoia (głupota), w której Austria żyła i poruszała się i która kończyła się wreszcie na każdym wachmistrzu żandarmerii z terytorium zamkniętego* z głupim uśmiechem przyglądającego się, jak grupa niemieckich szaleńców tłucze okna w czeskiej szkole i pali niewinne ramy okienne, wyjąc ,,Es braus ein Ruf…”* Rozważanie o tym, ilu było w naszych czasach szaleńców w Austrii, mogłoby zapełnić bardzo pojemną książkę. To jednak nie jest moim zadaniem, o tym każdy sam sobie z pewnością sąd wyrobi. Zajmiemy się tylko wyjątkami. Kiedy powrócimy do domu, wprowadzimy nowy system leczenia. Zabierzemy się do tego pięknie od samej góry aż po byłych starostów, przepiszemy wszystkim tym nieprzyjaciołom narodu czeskiego to, co proponował kiedyś dr Tliomayer*, Corylus avellana, tak zwany po czesku pręt leszczynowy. Przetrzepiemy ich tak dokładnie, aby każde arcyksiążątko mogło sobie przynajmniej założyć handel flakami. W wiedeńskiej klinice podczas obserwacji umysłowo chorych obowiązywał system leczniczy dra Bernardina „. Metoda ta polegała na tym, że jeśli to tylko było możliwe, tworzono dla chorych okoliczności sprzyjające uspokojeniu. Robi się to w ten sposób, że chorego rozbiera się do naga i wtrąca do nieogrzanej separatki, w której znajdują się tylko cztery gołe ściany, wywatowane, aby uspokajający się pacjent nie rozbił sobie głowy. W izdebce brakuje jakichkolwiek urządzeń. Aby się chory jeszcze bardziej uspokoił, przez czterdzieści osiem godzin nie otrzymuje ani jedzenia, ani picia. Po czterdziestu ośmiu godzinach wyciągają go i wrzucają do wanny z zimną wodą oraz masują mu kręgosłup. Potem wpychają go pod gorący prysznic i jeśli jeszcze zdradza oznaki niepokoju, ponownie zamykają w wywatowanym pokoiku. Ta uspokajająca metoda w błogosławiony sposób wpływała na Szwejka. Gdy po gorących natryskach ponownie zamykali go na czterdzieści osiem godzin w izolatce, nabrał już takiego spokoju duchowego, iż stwierdzał, że dobrze jest się podporządkować zwierzchności. Po jeszcze jednym gorącym natrysku Szwejk nabył zdecydowanego przeświadczenia, że wszystko, co się z nim dzieje, jest w całkowitym porządku, że tak po prostu musi być i wyłażąc z wanny, odezwał się: „Wiem, wiem, przecież jest wojna”. Nakarmili go przypaloną kapustą i starymi, przemarzłymi kartoflami, co go jeszcze bardziej uspokoiło. Na drugi dzień doszło do dokładnego zbadania jego duchowego stanu według metody dra Bernardina*. Młody, energiczny asystent w mundurze lekarza wojskowego — w tym czasie nawet szpitale dla obłąkanych w Austrii dawali pod dozór wojskowy — zadał mu całe mnóstwo pytań wedle metody tego doktora psychiatrii, którego jego własny system doprowadził do szaleństwa, aby według odpowiedzi określić stopień psychicznej niedyspozycji. — Sądzi pan, że się urodził? — Według rozkazu — odpowiadał Szwejk — wojna to wojna — przez co chciał właśnie powiedzieć: Jeśli sobie pan życzy, abym powiedział, że się urodziłem, jestem gotów to oświadczyć. — Czy pamięta pan swoich rodziców? Miał pan ojca? Szwejk popatrzył na niego: — Jeśli raczycie nie mieć nic przeciwko temu? Teraz czas wojenny. — Czy ma pan siostry, brata? — Nie mam — odpowiedział Szwejk — ale jeśli miałbym mieć… Asystent pilnie notował odpowiedzi i pytał dalej: — Czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego słońce wschodzi i zachodzi? Szwejk zadrżał: — Posłusznie melduję, że nie jestem temu winien. — Dobrze. Słyszał pan coś o Ameryce? Szwejk był w rozterce. Pewnie znowu jakieś nowe śledztwo. Pewnym głosem odpowiedział: — Nie słyszałem, melduję posłusznie