Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Żadnego samolotu. Aleksiej znajduje się na drodze i maca dłonią pień drzewa. „Halucynacja? Dostaję obłędu od kontuzji — pomyślał Aleksiej. — Iść drogą niepodobna. Skręcić na caliznę? Ale to ogromnie opóźni wędrówkę..." Siadł na śniegu, znów stanowczym, krótkim szarpnięciem ściągnął buty, paznokciami i zębami przedarł je na podbiciu, żeby nie uwierały zgruchotanych stóp, zdjął z szyi duży, puszysty szal z angorskiej wełny, rozdarł go przez pół, owinął stopy i znów się obuł. Teraz lżej było iść. Zresztą, iść — to nie jest odpowiednie słowo: nie iść, leoz posuwać się, posuwać się ostrożnie, stąpając na piętach i podnosząc wysoko nogi, jak wtedy, gdy się chodziło po błocie. Po kilku krokach ból i wysiłek wywołały zawrót głowy. Aleksy stawał, zamykał oczy, opierał się o pień drzewa albo przysiadał w zaspie i odpoczywał czując gwałtowne pulsowanie tętnic. Tak się posuwał przez kilka godzin. Lecz gdy się obejrzał, na końcu przesieki widać było jeszcze oświetlony zakręt drogi, na którym ciemną plamką odznaczał się na śniegu martwy Uzbek. Aleksiej zmartwił się bardzo. Jednak nie zrezygnował. Zapragnął iść szybciej. Powstał z zaspy, mocno zwarł zęby i poszedł naprzód, wyznaczając sobie niewielkie odcinki i skupiając na nich uwagę — od sosny do sosny, od pniaka do pniaka, od zaspy do zaspy. Na dziewiczym śniegu pustynnej leśnej drogi wił się za nim nikły, kręty, nieczytelny trop, jaki pozostawia ranne zwierzę. 25 4 > I iic do wieczora. Gdy słońce, kryjąc się ami Aleksieja, rzuciło zimny promień za-i wierzchołki sosen i w lesie jął się zgęszczać /.mrok — przy drodze, w parowie zarośniętym ja-eem, odsłonił się przed Aleksiejem obraz, który wstrząsnął nim niczym smagnięcie mokrym ręcznikiem wzdłuż kręgosłupa — i włosy zjeżyły mu się pod hełmem. ' , ; „ Wówczas gdy tam na polanie toczył się bój, tu w parowie, w zaroślach jałowca był zapewne punkt opatrunkowy. Tu znoszono rannych i składano ich na poduszkach z igliwa. Tak też leżeli i teraz rzędami pod osłoną krzaków, na poły zawiani albo całkiem zasypani śniegiem. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie umarli z powodu ran. Ktoś zręcznymi cięciami noża po-przerzynał im gardła i leżeli w jednakich pozach, z odrzuconymi w tył głowami, jak gdyby usiłując dojrzeć, co się dzieje poza nimi. Wkrótce wyjaśniła się tajemnica straszliwego obrazu. Pod sosną, obok zawianego śniegiem czerwonoarmisty, trzymając jego głowę na swych kolanach, siedziała po pas w śniegu siostra, drobne, wątle dziewczę w czapce z nausznikami związanej pod brodą. Między jej łopatkami sterczała rękojeść noża, połyskująca polerunkiem. Tuż obok, dusząc jeden drugiego za gardła w ostatnim, śmiertelnym chwycie, zakrzepli: żołnierz w czarnym mundurze esesmana i czer-wonoarmista z głową obandażowaną zakrwawioną gazą. Aleksiej zrozumiał od razu, że ten czarny dorżnął rannych swym nożem, zakłuł siostrę i został schwytany przez niedobitka, który wszystkie siły swego gasnącego życia wlał w palce dławiące gardło wroga. Tak więc pogrzebała ich śmierć: i wątłe dziewczątko 26 w czapce z iiausznikami, osłaniające swym ciałem rannego, i tych dwóch — siepacza i mściciela, którzy scze-p i li się u jej nóg odzianych w stare juchtowe butki z szerokimi cholewami. Przez chwilę Mieriesjew stał jak porażony, potem pokuśtykał ku siostrze i wydarł z jej ciała sztylet. Był to nóż esesowski, zrobiony na kształt miecza starogermań-skiego, o rękojeści mahoniowej, w którą był wprawiony srebrny znak SS. Na rdzawej klindze zachował się napis: Alles fiir Deutschland. Aleksiej zdjął z esesmana skórzaną pochwę sztyletu. Nóż był niezbędny w wędrówce. Potem wygrzebał spod śniegu zeskorupiałą, zlodowaciałą plandekę, troskliwie okrył nią trupa siostry, położył na wierzchu parę gałązek sosnowych... Gdy się tym trudził, ściemniło się. Na zachodzie zgasły prześwity między drzewami. Mroczna i gęsta ciemność otoczyła parów. Było tu zacisznie, ale wicher nocny hulał po wierzchołkach sosen, las szumiał — to usypiająco i śpiewnie, to porywiście i trwożnie. Parowem przeciągał niewidoczny już dla oka, z cicha szeleszczący i kłujący w twarz śnieżek. Urodzony w Kamyszynie, śród stepów nadwolżań-skich, mieszczuch, niedoświadczony w sprawach leśnych, Aleksiej nie zatroszczył się zawczasu ani o nocleg, ani o ognisko. Zaskoczony ciemnością nieprzejrzaną, czując nieznośny ból w rozbitych, utrudzonych nogach, nie miał sił, by pójść po paliwo; zaszył się więc w gęste zarośla sośniny, kucnął pod drzewem, zwinął się w kłębek, ukrył twarz w kolanach, które objął rękami, i grzejąc się własnym oddechem zamarł, chciwie rozkoszując się spokojem i bezruchem. Na podorędziu miał pistolet z odwiedzionym kurkiem, ale wątpliwe, czy mógłby go iiżyć tej pierwszej nocy spędzonej w lesie. Aleksiej spał kamiennym snem, nie 27 słysząc ani miarowego poszumu sosen, ani hukania puchacza pojękującego przy drodze, ani dalekiego wycia wilków — żadnego z tych głosów leśnych, którymi wypełniona była gęsta i nieprzenikniona, coraz szczelniej osaczająca go ciemność. Za to obudził się od razu, jakby go ktoś szturchnął, gdy ledwie świtało i tylko najbliższe drzewa w niejasnych zarysach wyłaniały się z mroźnej mgły. Obudził się, przypomniał sobie, co się z nim dzieje, gdzie się znajduje, i poniewczasie przestraszył się tej nocy, tak spokojnie spędzonej w lesie. Przejmujące zimno przedostało się przez pokrycie i futro kombinezonu i przeniknęło do kości. Po ciele przebiegł drobny niepowstrzymany dreszcz. Ale najstraszniejsze były nogi: bolały jeszcze ostrzej, nawet teraz, gdy pozostawały w spokoju. Aleksiej z lękiem pomyślał o tym, że trzeba wstawać. Ale wstał tak samo stanowczo, jednym zrywem, jak wczoraj, gdy zdzierał z siebie buty. Czas był drogi. Na domiar całej niedoli Aleksieja zaczął trapić głód. Jeszcze wczoraj, okrywając ciało siostry plandeką, zauważył obok niej brezentową torbę z czerwonym krzyżem. Jakiś zwierzaczek zdążył już tam pogospodarować i na śniegu, dokoła wygryzionych dziur, widać było okruszyny. Wczoraj Aleksiej prawie nie zwrócił na to uwagi. Dzisiaj podniósł torbę. Znalazł w niej parę pakietów z opatrunkami, dużą puszkę konserw, paczkę czyichś listów, histereczko, na którego odwrotnej stronie wprawiona była fotografia chudziutkiej staruszki. Był też pewnie chleb albo suchary, ale ptaki czy też zwierzęta poradziły sobie z tym jadłem. Aleksiej powkładał opatrunki i puszkę do kieszeni kombinezonu, powiedział sobie: „Dziękuję ci, kochana", poprawił plandekę zrzuconą przez wiatr z nóg dziewczęcia i z wolna 28 powlókł się na wschód, który płonął już pomarańczowo spoza siatki gałęzi sosnowych. Miał teraz kilogramową puszkę konserw i postanowił jeść raz na dobę, w południe