Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Spróbuj go puścić - powiedział Lawler. - Zobaczymy, co zrobi. Wzruszając ramionami Kinverson uwolnił go. Quillan zaczął natychmiast przepychać się w stronę nadburcia. Oczy duchownego gorzały wewnętrznym światłem. - Widzisz? - zapytał rybak. Delagard przepchnął się do przodu. Wyglądał na zmęczonego, ale zdecydowanego. Na okręcie trzeba zaprowadzić porządek. Chwycił duchownego za nadgarstek. - O co ci chodzi? Co chcesz zrobić? - Idę na brzeg... na Oblicze... na Oblicze... - Senny uśmiech Quillana poszerzył się tak, że jego policzki wydawały się pękać. - Bóg mnie potrzebuje... Bóg na Obliczu... - Jezu - powiedział Delagard z twarzą pobladłą z irytacji. - Co ty wygadujesz? Umrzesz, jeśli tam pójdziesz. Nie rozumiesz tego? Tam nie można żyć. Spójrz, tam wszystko świeci. To miejsce jest skażone. Otrząśnij się z tego, proszę. Otrząśnij się! - Bóg na Obliczu... Quillan próbował uwolnić się z uchwytu Delagarda i w końcu mu się to udało. Zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku burty. Wtedy Delagard chwycił go znowu, przyciągnął do siebie i spoliczkował tak mocno, że rozciął mu wargę. Quillan, oszołomiony, patrzył niewidzącym wzrokiem. Delagard znów podniósł rękę. - Dość - powiedział Lawler. - Dochodzi do siebie. Rzeczywiście, oczy Quillana nabrały wyrazu. Opuszczał je gorączkowy blask i zastygły wyraz, typowy dla człowieka w transie. Nadal był oszołomiony, ale już oprzytomniał i starał się otrząsnąć. Wolno potarł policzek w miejscu, gdzie uderzył go Delagard. Potrząsnął głową. Ten ruch zmienił się w konwulsyjny skurcz całego ciała, potem w dygotanie. W oczach zabłysły mu łzy. - Mój Boże. Ja naprawdę tam szedłem. To właśnie robiłem, prawda? To mnie przyciągało. Czułem przyciąganie. Lawler skinął głową. Nagle wydało mu się, że również je czuje. Pulsowanie, dudnienie w mózgu. Coś silniejszego niż pokusa, łagodny impuls ciekawości, jaki odczuli z Sundirą minionej nocy. Teraz było to silne psychiczne napięcie, wprawiające w trans, wabiące ku dzikiemu brzegowi za linią przybrzeżnych fal. Gniewnie odsunął tę myśl na bok. Był równie bliski obłędu jak Quillan. Duchowny wciąż mówił o przyciąganiu, jakie odczuwał. - W żaden sposób nie mogłem się temu oprzeć. Oferowało mi to, czego poszukiwałem przez całe życie. Dzięki Bogu, że Kinverson schwycił mnie na czas. - Quillan rzucił Lawlerowi niepewne spojrzenie, pełne zgrozy pomieszanej ze zdumieniem. - Miałeś rację, doktorze, w tym, o czym mówiłeś wczoraj. To byłoby samobójstwo. Myślałem wtedy, że idę do Boga, do jakiegoś boga. Jednak myślę, że to był raczej diabeł. Tam jest piekło. Sądziłem, że to raj, a tymczasem to piekło. - Głos duchownego załamał się. Potem, trochę wyraźniej, powiedział do Delagarda: - Proszę, zabierz nas stąd. Nasze dusze są tu w niebezpieczeństwie, a jeśli nie wierzysz w istnienie takiej rzeczy jak dusza, to przynajmniej zważ, że nasze życie jest tu zagrożone również. Jeżeli zostaniemy tu dłużej... - Nie martw się - powiedział Delagard. - Nie zostaniemy. Odpływamy tak szybko, jak się da. Usta Quillana ułożyły się w zdumione “O”. Zmęczonym głosem Delagard powiedział: - Miałem swoje własne, małe objawienie, ojcze, które zgadza się z twoim. Ta podróż to jeden wielki, pieprzony błąd w kalkulacjach, jeśli wybaczysz mi żargon. To nie miejsce dla nas. Chcę się stąd wydostać równie gorąco jak ty. - Nie rozumiem. Myślałem... że ty... - Nie myśl za dużo - powiedział Delagard. - Niedobrze za dużo myśleć. - Czy powiedziałeś, że odpływamy? - zapytał Kinverson. - Tak jest. - Delagard wyzywająco spojrzał w górę na olbrzyma. Jego twarz poczerwieniała ze smutku. Jednak teraz wydawał się prawie ubawiony rozmiarem nieszczęścia, które się na niego zwaliło. Znowu był sobą. Na jego twarzy pojawił się grymas podobny do uśmiechu. - Spływamy stąd. - Nie mam nic przeciwko temu - powiedział Kinverson. - Możemy odpłynąć w każdej chwili. Lawler spojrzał w bok; jakiś niezwykły widok przyciągnął nagle jego uwagę. - Czy słyszeliście ten dźwięk, przed chwilą? - zapytał. - Ktoś mówi coś do nas z Oblicza! - Co? Gdzie? - Stójcie spokojnie i posłuchajcie. To płynie od strony Oblicza. Panie-Doktorze. Panie-Kapitanie. Panie-Ojcze! - Lawler przedrzeźniał wysoki, cienki, łagodny głos. - Sły- szycie to? Jestem teraz z Obliczem. Panie-Kapitanie, Panie-Dofaorze, Panie- Ojcze. Słychać go tak, jakby stał tuż obok nas. - Gharkid! - wykrzyknął Quillan. - Ale jak... gdzie... Na pokład wyszli inni: Sundira, Neyana, Pilya Braun. Dag Tharp i Onyos Felk nadeszli tuż za nimi. Wszyscy wydawali się zdumieni tym, co słyszeli. Ostatnia pojawiła się Lis Niklaus poruszając się w szczególny sposób, potykając się i powłócząc nogami