Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie zareagowała na sygnały brygu, nikt nie odpowiedział na wołanie. Przy sterze feluki nie było nikogo. Przez lunetę widać było, iż rumpel przelatuje swobodnie z burty na burtę. - Ktoś leży na pokładzie! - wykrzyknął Babbington, dumny, iż może wykazać się spostrzegawczością. - Przy takiej fali trudno będzie opuścić łódź - mruknął Jack pod nosem, raczej do siebie. - Williams, proszę podejść jak najbliżej. Panie Watt, niech pan postawi kilku ludzi z odbijaczami. Co pan myśli o tym statku, panie Marshall? - Cóż, sir. Moim zdaniem ta feluka pochodzi z Tangeru lub Tetuanu, w każdym razie na pewno z zachodniej części wybrzeża... - Człowiek w tej kwadratowej dziurze zmarł na skutek zarazy... - oznajmił Stephen Maturin, trzymając przy oku lunetę. Po tych słowach zapanowała nienaturalna cisza, tak iż słychać było, jak wiatr szepce coś w wantach na nawietrznej. Odległość między jednostkami malała szybko i wszyscy teraz widzieli nieruchome ciało przewieszone przez otwór rufowej zejściówki. Półnagi mężczyzna leżał też w kłębowisku splątanych lin przy sterze. - Proszę trzymać okręt na pełnych żaglach - polecił Jack. - Doktorze, czy jest pan absolutnie tego pewny? Proszę spojrzeć przez mój teleskop. Stephen popatrzył przez kapitańską lunetę i stwierdził stanowczo: - Nie ma najmniejszej wątpliwości. Przygotuję moją torbę i przejdę na ich pokład. Może komuś udało się przeżyć. Feluka dotykała już prawie burty „Sophie" i oswojona mangusta - na barbarzyńskich statkach często trzymano te tępiące szczury zwierzęta - wspięła się na reling, gotowa do skoku. Stary Szwed o nazwisku Volgardson, wyjątkowo dobrotliwy i łagodny człowiek, rzucił w nią myjką, strącając zwierzę na pokład. Wszyscy stojący wzdłuż burty ludzie krzyczeli i gwizdali, usiłując je odstraszyć. - Panie Dillon, proszę zmienić hals - zadecydował Jack. Pokład „Sophie" ożył natychmiast. Rozległy się gwizdki bosmana, ludzie ruszyli biegiem na stanowiska. W tym zamieszaniu Stephen zawołał: - Proszę wysłać łódź...! Protestuję...! Jack chwycił doktora mocno za łokieć i siłą odprowadził do kabiny. - Szanowny panie... - tłumaczył łagodnie. - Przykro mi, lecz nie może pan nalegać na wysłanie tam łodzi, a tym bardziej protestować. To jawny bunt, a jako buntownika musiałbym pana powiesić. Gdyby tylko dotknął pan nogą pokładu tej feluki, nawet gdyby nie przywlókł pan na nasz okręt zarazy, musielibyśmy w Mahon podnieść żółtą flagę. Wie pan chyba, co to oznacza. Czterdzieści cholernych dni kwarantanny na wyspie i kula w łeb, jeżeli tylko wychyli się nos za palisadę. O to tutaj chodzi... Niezależnie od tego, czy przeniósłby pan do nas chorobę czy nie, połowa ludzi umarłaby ze strachu. - Czy mam rozumieć, że odpłynie pan od tego statku, nie próbując nawet udzielić pomocy? - Oczywiście. - Cała odpowiedzialność za ten postępek spada zatem tylko i wyłącznie na pańskie sumienie. - Jak najbardziej. W dzienniku okrętowym znalazła się jedynie drobna wzmianka o tym incydencie. Używając beznamiętnego, oficjalnego języka, trudno byłoby zresztą przedstawić sytuację, w której lekarz okrętowy pogroził pięścią kapitanowi. Całe wydarzenie zarejestrowano niezbyt szczegółowo: sprawdzono felukę, 1/4 po godz. 11 powrócono na poprzedni kurs. Karty dziennika okrętowego czekały na inny wpis, najszczęśliwszy od wielu lat (kapitan Allen był pechowym dowódcą: większość czasu spędził, pływając w konwojach, a podczas patroli morze dookoła niego pustoszało - nigdy nie zdobył żadnego pryzu): ...Po południu wiatr umiarkowany, słabnący. Postawiono bramstengi masztów. Otwarto beczkę z wieprzowiną nr 113. Zawartość częściowo zepsuta. O godz. 7 zauważono żagiel w kierunku zachodnim. Postawiono żagle w pościgu. Kierunek zachodni oznaczał w tym przypadku kurs dokładnie z wiatrem, a postawienie żagli równało się z rozpostarciem na masztach wszystkiego, czym „Sophie" dysponowała, łącznie z kompletem dodatkowych, bocznych żagli. Rozwinięto również bombramsle, a nawet bonnety. Ścigana jednostka okazała się bowiem sporą polakrą z ożaglowaniem łacińskim na fokmaszcie oraz stenmaszcie i z rejowym na grotmaszcie. Była więc statkiem francuskim lub hiszpańskim i na pewno cennym pryzem, gdyby udało się ją dopaść. Polakra jednak wcale nie miała ochoty dać się złapać. W chwili, gdy została dostrzeżona, leżała w dryfie, a jej załoga naprawiała uszkodzony podczas sztormu grotmaszt. Zanim na „Sophie" wybrano szoty bramsli, polakra uciekała już z wiatrem, z postawionymi wszystkimi żaglami. Była bardzo płochliwa, wyraźnie nie lubiła podobnych niespodzianek