Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przed chwilą, widząc jak jego pan wychodzi z namiotu, uśmiechnął się dziwnie. Teraz twarz jego, choć ułożona w grymas uniżoności, nie wyrażała obawy, mimo iż młody książę spozierał na niego gniewnym okiem. Panna von Strerewitz ujrzała, jak obaj jeźdźcy ruszyli cwałem przez łąkę. Minąwszy namiot i stojący samotnie dąb wjechali do lasu. Tam młody Piccolomini zobaczył doktora zamkowego. Leżał w cieniu dębu, w pobliżu stolika zbitego z grubo ciosanych desek, na którym stało kilka butelek. Doktor spał odpoczywając po trudach. W pobliżu w krzakach chrapał jego służący. Na widok krępej, odzianej w czarną aksamitną kurtę postaci doktora książę uśmiechnął się. Wielki brzuch konsyliarza, opięty haftowaną w pstre kwiaty i sięgającą aż do tłustych ud kamizelą, wznosił się nad murawą niby mały pagórek. Na piersiach, na białym gorsie koszuli, leżały oprawione w czarną kość okulary, które spadły doktorowi z czerwonego nosa. Tuż przy prawej ręce błyszczał w trawie szklany kieliszek. W tłustej dłoni ściskał srebrną tabakierkę. Kapelusz wraz z wielką peruką spoczywał w pobliżu głowy. Gdy tylko pozwalała na to droga, książę jechał przez las cwałem. Strzelec nie opuszczał jego boku. Hałas nagonki nie dochodził już ich uszu. Jęli przecinać w poprzek prze-rzedzający się zwolna ciemny las. Wreszcie ujrzeli spoza drzew porębę porośniętą młodymi drzewkami. Strzelec wskazał ręką na prawo. Młody Piccolomini ruszył w tym kierunku. Sługa jechał drogą położoną niżej. W ten sposób od punktu, gdzie się rozdzielili, zaczęli posuwać się wzdłuż ramion trójkąta, którego podstawą była poręba. Książę mknął jej brzegiem, w cieniu lasu. W końcu znalazł się w pobliżu polnej drogi wiejskiej, za którą rozciągała się smuga lasu. Zatrzymał się obserwując uważnie drogę. Dokoła panowała martwa cisza. W gorącym powietrzu migały tysiące much, które dokuczały siwkowi. Koń daremnie potrząsał głową i opędzał się ogonem. Książę z wysiłkiem utrzymywał w miejscu narowiste zwierzę. Było duszno i parno. Naraz ciszę przerwał przeciągły, bekliwy dźwięk trąbki myśliwskiej. Po wąskiej, wyschłej drodze szła szybko Lidka. Kurz pokrywał jej bose nogi. Miała na sobie zieloną, kusą sukienkę z czarnym gorsetem, przez rękę przewieszoną białą zarzutkę, a na głowie zawiązaną chustkę, która ocieniała jej twarz. Wystraszyła się jak sarna zaskoczona przez myśliwego, gdy książę wysunąwszy się z lasu zatrzymał przed nią konia. Mówił do niej w języku, którego nie rozumiała. Twarz jej wyrażała zdumienie i przerażenie. Nawet gdyby pojęła co mówi, nie zdołałaby dać zaraz odpowiedzi. Jeździec starał się, żeby go zrozumiała. Wskazał ręką na las i wymieniał nazwę wioski mieszając do pytania kilka słów czeskich. Wreszcie dziewczyna pojęła, o co mu chodzi. Pytał, czy przejedzie przez las do wioski P. Wskazała mu kierunek. Prosił ją, by zaprowadziła go do lasu. Po chwili namysłu odwróciła się i poszła w stronę boru. Jeździec jechał powoli za nią. Wkrótce objął ich chłodny cień drzew. Przystanęła. Chusteczka spadła jej na ramiona. Książę ujrzał zarumienioną, świeżą twarz urodziwej szesnastoletniej dziewczyny, smukłej i wiośnianej niby młode drzewko. Książę nakła-niał ją, by poszła z nim jeszcze dalej. Gdy jednak wskazała z powrotem na drogą, jak gdyby chcąc powiedzieć, że sporo jej jeszcze ma do przebycia, jął ją zachęcać, uśmiechając się łagodnie, żeby usiadła obok niego na koniu. Dziewczynę ogarnęły równocześnie zawstydzenie i niepokój. Oczy nieznanego jeźdźca błyszczały dziwnie. Spokój, który przedtem malował się na jego twarzy, teraz znikł. Błyskawicą przeleciała jej przez głowę myśl o nieszczęśliwej córce Skalaka. Sama nie wiedziała, dlaczego właśnie w tej chwili o niej myśli. Chciała się odwrócić, by uskoczyć w krzaki i jak łania ratować się ucieczką, gdy nagle ręka młodego jeźdźca uchwyciła jej ramię. Przyciągnął ją do siebie. Krzyknęła broniąc się