Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Musiał wszakże spać czujnie, bo w pewnej chwili posłyszał jakiś szelest. Ocknął się, patrzy i nie wierzy oczom: na krawędzi długiego żłobu przysiadły, po dwa z każdego końca, jakieś kudłate stworzenia, z ruchów podobne do małpiąt, a z twarzy do ludzi. Wybierały ze żłobu garściami resztki obroku, wydmuchiwały z dłoni sieczkę i plewy, a owies zajadały ze smakiem, wypluwając łuski zupełnie jak chłopaki, kiedy jedzą ziarna słonecznika. Równocześnie kilka innych małpek grzebało w resztkach siana pod żłobem. — Krasnoludki chyba, czy co? — pomyślał Wojtek. Wyciągnął po cichutku spod kożucha rękę i ostrożnie podkręcił knot u stajennej latarni. W miarę jak robiło się jasno, krasnoludki kurczyły się jakoś w sobie, aż stały się małe, jak krety. Pochowały się przy tym przezornie i jedynie ich czarne ślepka świdrowały Wojtka z uwagą. Gdy się podniósł na swoim posłaniu, stworzenia rozbiegły się po kątach i przepadły. — Trzeba je będzie oswoić — powiedział sobie Wojtek, po czym przygasił światło, naciągnął kożuch i niebawem zasnął. Od tej pory zaczęła się Wojtkowa z krasnoludkami znajomość. Przynosił im w kieszeni to trochę pszenicy, to otrąb, 27 to kaszy z prosa, a czasem ziarna słonecznika. Maluchy wnet przestały się kryć przed nim — ba, zaczęły mu asystować przy każdym zajęciu. Była ich spora gromadka — osiem, dziewięć — a nie zawsze przychodziły jedne i te same. Mowy ludzkiej nie znały; porozumiewały się kiwaniem głową, potupywaniem nogami, a także mlaskaniem warg i mrużeniem oczu. Rozmawiały po prostu całym swoim ciałem. Z czasem Wojtek połapał się w ich gestach i minach, zaczął je naśladować, co maluchy kwitowały piskami radości. Same były bardzo pojętne, ruchliwe, sprytne i chętne do posług. Jednego wieczoru krasnale, widząc jak Wojtek nosi i nosi wodę na nosidłach, posiadały na snopkach słomy i długo, długo nad czymś debatowały. Kiedy Wojtek przyniósł od szybu kolejne dwie konewki, maluchów w stajni nie było. Wróciły nad ranem, gdy już obrządzał konie. Były zmęczone, zadyszane, ale uradowane. Przyniosły skądś cztery spore bębenki, jakich górnicy używali na wodę pitną dla siebie. Bębenki były pełne dobrej, świeżej wody. Wojtek zapytał ich na migi, skąd tę wodę mają. Gestami i mlaskaniem chciały mu to wytłumaczyć, ale że nie mógł zrozumieć, jęły go ciągnąć dokądś za rękawy i nogawki. Z trudem wytłumaczył im, że owszem pójdzie z nimi, ale muszą zaczekać, aż trybarze zabiorą konie do pracy. Szli bardzo długo krętymi chodnikami, mniej więcej w kierunku wschodnim. Wojtek, mimo sztywnej nogi, stawiał wielkie kroki. Krasnale biegły przed nim wielce podniecone. W pewnym miejscu zboczyli z głównej drogi i weszli w ciasny chodnik pnący się zakosami w górę. Chyba już dawno nikt tędy nie chodził, gdyż od stropu zwisały tu i tam długie sople z soli, o które Wojtek zawadzał głową. Za jednym z kolejnych zakrętów chodnik był tak zgnieciony, że Wojtek musiał położyć się na brzuchu, by przeczołgać się pod zawaliskiem. Wnet potem przedostali się na podłużną szerzynę. Było tu niewielkie wgłębienie w spągu, coś w rodzaju niecki, starannie na dnie i po brzegach wyle- 28 pione gliną. W ścianie zbudowanej nie z soli, a z iłu, tkwiła wprawiona rynienka z kory, którą spływała do niecki, ciurkając z cicha, czyściuteńka woda. Wgłębienie mogło pomieścić co najwyżej ze dwie konewki wody. Toteż przelewała się ona przez rowek w brzegu, wpływała do drugiego korytka, a o parę kroków poniżej wpadała w szczelinę i ginęła z oczu. Wojtkowi nie były dziwne podziemne źródła — wszak w kopalni wszędzie ich pełno. Idąc za pierwszym odruchem, Wojtek spróbował wody. Spróbował i zdziwił się mocno: woda była zimna, czysta i zupełnie nieś łona... Krasnale wlepiły w niego swoje skrzące ślepka i bacznie śledziły, co on robi. On zaś napuścił wody do bębenka, przyłożył sobie jego dziobek do ust i pił — ku uciesze skrzatów — smakując, jakby to było piwo. Następnie napełnił wszystkie cztery bębenki, przewiesił je sobie przez plecy, bo dla krasnali były stanowczo za ciężkie i ruszyli w drogę powrotną. Już niedaleko stajni krasnale odmeldowały się i poszły sobie za swoimi sprawami. W pobliżu szybu „Seraf" Wojtek napotkał sztygara. Przystanął, pozdrowił go wedle zwyczaju, robiąc mu wolne przejście. Ale oku sztygara nie uszedł fakt, że kulawy Wojtek po obu bokach niesie po dwa bębenki. Zatrzymał się i zapytał Wojtka skąd i dokąd idzie. Chcąc nie chcąc Wojtek opowiedział po prostu, że odkrył w kopalni czystą, „słodką" wodę, a bębenki wypożyczył, żeby wszyscy mogli spróbować, jaka jest dobra. Napomknął też, że drogę wskazały mu skrzaty, ale sztygar puścił to mimo uszu. Poczciwy Wojtek ani nie przypuszczał, jak poważnego dokonał odkrycia. W kopalni pracowało kilkadziesiąt koni i dostawa dla nich pitnej wody stanowiła nie lada kłopot. Okazało się, że znalezione źródło ma sporą wydajność, a znajduje się w rejonie komór „Tarasy". Nie minął rok, a w ich pobliżu urządzono w pustych komorach duże stajnie, w których zmieściły się również konie, obsługiwane przez Wojtka. Ow kręty, pnący się w górę zakosami chodnik, któ- 29 rym prowadziły go niegdyś dobre duszki kopalni, poszerzono i podwyższono, a spąg odcinkami wymoszczono dylami, ażeby konie mogły tamtędy wygodniej przechodzić. I tak powstał pierwszy odcinek znanej wszystkim w kopalni „końskiej drogi", wiodący od stajem do wodopoju u „słodkiego źródła". ...Maćkowi z Lednicy, trybarzowi, stale ginęła fajka względnie kapciuch. Nigdy oba razem, lecz albo fajka, albo kapciuch. A wiadomo, iż aby zakurzyć, trzeba mieć i jedno i drugie... (W czasach, kiedy górnicy używali do świecenia kaganków z otwartym płomieniem, wolno było oczywiście palić w kopalni.) Przyjeżdża więc Maciek ze swoim koniem do wyrobiska i czeka, aż mu załadują na sanie ciężki bałwan czy beczkę. Siada na czym bądź i sięga do kieszeni: kapciuch jest, a fajki nie ma. — Gdzie się zaś bestyja podziała? — myśli sobie, ale nic nie mówi, żeby się inni nie śmiali z niego. Zajeżdża potem z ładunkiem pod szyb i znowu czeka chwilę. — Przydałoby się zaćmić! — Sięga odruchowo do kieszeni. Tym razem fajka jest, a kapciucha nie ma!... — Macieju, dajcie zakurzyć! — mówi Franek szybowy. — Jakże ci dam — odpowiada Maciek — skoro despetniki znów mi kapciuch porwały. — Nie szkodzi! — śmieje się Franek. Wy nie macie, ale wasz Gniady ma!..