Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przecież to takie łatwe! I kto się dowie? Nikt, nigdy... Gwałtownie odsunął dłoń. Gdyby wciągnął puszkę, gdyby popatrzył na kuszącą etykietę, to nie opanowałby się, i wiedział o tym. Przetrzymać! Jak przetrzymują inni. I co najważniejsze - Stefan nie po to tu przyszedł... "Macher" wsunął się w dłoń lufą. Dziś pałce nie słuchały Stefana, i musiał się trochę natrudzić, po omacku podłączając do rękojeści tajną klemę. Odruchowo obejrzawszy się, zrugał sam siebie w duchu za tchórzostwo - no bo kto go mógł widzieć! - Stefan dwoma ostrożnymi ruchami wprowadził broń w tryb doładowania. I niby nic się nie stało - ani dźwięku, ani żadnego ruchu, tylko delikatnie zapachniało ozonem i półmrok w kaplicy stał się gęstszy: elektryczność nagle siadła na całym statku. To się zdarzało często. Człowiek niewiedzący, co jest grane, widział w tym przypadkowe przeciążenie i rugał Fukudę, Ludwiga, całą alternatywną torfową energetykę, ale szybko przestawał przeklinać, ponieważ przeciążenie znikało samo i nigdy nie trwało długo. Trzymanie "machera" na doładowaniu dłużej niż dziesięć minut było po prostu niebezpieczne. Niewątpliwie, pokładowy mózg swoimi ostatnimi czynnymi resztkami zauważyłby niedopuszczalne przegrzanie jednego nierzucającego się w oczy bloku, ukrytego w niewidocznym miejscu w kompletnie innej części statku, i może nawet ujawniłby to w specyfikacji niepotrzebnych, jego zdaniem, domieszek i przeróbek, gdyby Stefan zapobiegawczo nie podjął kroków, by tak się nie stało. Kradł energię niemal codziennie, starając się tylko nie zsynchronizować tego z czasem pracy syntezatora. Czasem zmuszony był kraść nocami, wyładowując naładowane w dzień pokładowe akumulatory. Niemal cała energia się marnowała - Stefan nie znalazł dokumentacji technicznej "machera" i nie miał pojęcia o trybie doładowywania. Na razie wskaźnik na rękojeści wyświetlał okrągłe bezczelne zero - "macher" zawierał w sobie mniej niż jeden ładunek standardowej mocy. Pół ładunku? Jedna stutysięczna? Czasem Stefan cieszył się, że nie wie - ile. Zwycięska jedynka na wskaźniku mogła zapłonąć już dziś. Jutro. Za dziesięć lat. Wskaźnik mógł kłamać ze starości i zużycia. Może rzeczywiście kłamie... Z człowiekiem można zrobić wszystko, co się komu żywnie podoba, poza jednym: nie wolno go pozbawiać prawa do nadziei... 15. Niech będą przeklęte, te groby! Był mały i głupi, dlatego zarządził urządzenie cmentarza w dolinie, w fałdzie granitowej płyty, wypełnionej naniesioną glebą, zaledwie o sto kroków od statku. Do skały można było kopać - na pół metra w głąb, czasem na metr. Gdyby był starszy i mądrzejszy, to rozlokowałby cmentarz w szeregu na skraju bagna - i co z tego, że wzgórki pochłaniałoby bagno? Martwym jest wszystko jedno. Patrząc wstecz, Stefan widział, że potrafiłby przekonać do swojego pomysłu większość. Uprzejmość umarłego polega przecież na tym, by nie przeszkadzał żyjącym. Groby oznaczały kupki kamieni. Na ostatnich grobach było ich mniej niż, na pierwszych: w promieniu kilometra od obozu dawno już nie został ani jeden granitowy odłamek, którego nie dałoby się podnieść i przenieść. Nawet nie zamierzał kruszyć granitu ręcznie. Każda dziura w granicie wymagała wystrzału, albo i dwóch. Ukryty za przenośną tarczą, Stefan strzelał - i granit, jak rozerwany od środka piroładunkiem, rozlatywał się drobnym kruszywem, obsypując tarczę przypadkowymi okruchami. Radość wykonania gasiła gorycz straty, i z trudem doniesione do grobu ciężkie dorosłe ciało szybko układano w granicie. Cmentarz pochłonął niemal całą energię broni. A ileż drogocennych ładunków zmarnowało się, ot tak, kompletnie bez sensu? Opamiętał się, kiedy było nieodwracalnie za późno. Zostały jeszcze trzy ładunki. Przez cały rok Stefan nie wyjmował broni z kabury, odpowiadał odmową na namolne prośby maluchów, które chciały, by rozwalił tego czy innego miejscowego potwora, nauczył siebie nie reagować strzelaniem na zamieszanie, powstające przy każdym ataku stada śmierdzących harpii, miotających w ludzi jadowitym pomiotem (znacznie później Diego odkrył w nim kompleksy, wydzielające przy świetle substancję zbliżoną do fosgenu); czasem nawet zostawiał kaburę w kapitańskiej kajucie na cały dzień - wtedy to jeszcze niczym nie groziło. Ale w dniu, kiedy przyszedł calkat, miał "macher" u boku. Stefan nie zauważył, kiedy zwierz pojawił się z lasu, usłyszał tylko odgłos powalonego nieopodal drzewa i w pierwszej chwili nie połączył tego z niebezpieczeństwem. Drzewa czasem waliły się same. Chyba słychać było czyjś krzyk - krótki, ponieważ krzyczący stracił oddech. Potem również Stefan zobaczył zwierzę. Przedlodowcowy stwór, może ostatni z ocalałych, złożył dzieciom pierwszą i ostatnią wizytę. Na oko zwierz był straszny i pocieszny jednocześnie. Gdyby był tylko straszny, tragedia by się nie stała - przy nieruchliwości stwora bez problemu można było ukryć się w statku albo donżonie, bo już wtedy spodobało się wszystkim tak mówić. Powolny kolos wielkości drzewa, nisko niosący tępy hipopotami czerep. Słabo kojarzył się z wizytą drapieżnika. Wycofali się, owszem. Ale nikt nie uciekał. Stefan, walczący z pokusą wycelowania do zwierza z "machera", zwalczył tę pokusę. A ktoś już prychał w garść: na bokach stwora sterczały rogowe płyty, długie i tęczowe, jak pawie pióra, a para płaskich wyrostków na grzbiecie, także pokrytych "piórami", aż do chichotu przypominała wątle skrzydełka kurczaka. Płyty kiwały się i trzaskały w rytmie oddechu potwora, a po ogromnym cielsku przebiegały tęczowe fale. Zwierz po ptasiemu kujnął pyskiem, potem otworzył paszczę, jakby ziewnął, pokazując czarny mokry tunel i zęby, rosnące nawet na języku, i to też wydało się zabawne. Ale nie wszystkim. "Kecalkoatl!" - jęknął, upadając na kolana, Anselmo. Syn wychowanka katolickiej misji, zagubionej w selwie Gwatemali, całą duszą wierzył w Chrystusa, syna Kecalkoatla, który odkupił sobą grzechy ludzkie. I oto zobaczył żywego Kecalkoatla, który zszedł z niebios, by uratować wysepkę ludzkości jeszcze raz... Kecalkoatl przełknął. Rozpaczliwie rzucając nogami, Anselmo zniknął, wtedy zakrzyczała Donna i Ludwig zaczął uciekać, a Stefan podniósł obiema rękami ciężki "macher" i dwukrotnie wyładował go w sięgający po niego tępy pysk. Płyty na bokach zwierzęcia stanęły dęba. Zwęglona głowa odskoczyła do tyłu, a calkat runął do przodu niczym wielotonowy taran, dopiero teraz ukazawszy swoją prawdziwą moc. Pozbawiony głowy, wcale nie zamierzał umierać tak po prostu, zrobił jeszcze kilka kroków, które zaowocowały ucieczką Stefana, potem zwierz potknął się, niezgrabnie zwalił na bok, i skała drgnęła pod stopami, kiedy runął na nią najcięższy zwierz tego globu