Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Długo śmieją się wszyscy; wreszcie zaczynają się uspokajać po trosze; ktoś ociera łzy, ktoś inny wyciera nos, inny jeszcze kaszle na potęgę i pluje, z trudem wymawiając: - Ach, mój Boże! Zadusiła mnie ta flegma zupełnie... ależ rozśmieszył nas wtedy, doprawdy! Taka historia! Jak on grzbietem do góry, a poły kubraka na boki... Tu następował wreszcie ostatni, najdłuższy wybuch śmiechu, po czym milkło wszystko. Ktoś westchnął, ktoś inny ziewnął głośno mówiąc coś jeszcze i wszystko pogrąża się w milczeniu. Słychać tylko, jak przedtem, kołysanie się wahadła, odgłos kroków Obłomowa i lekki trzask odgryzionej nitki. Nagle Ilia Iwanowicz staje pośrodku pokoju, wyraźnie zaniepokojony, trzymając się za koniec nosa. - A to co takiego? Patrzcie no! - mówi. - Ktoś umrze z pewnością: swędzi mnie wciąż koniec nosa... - Ach Boże! - woła żona klasnąwszy w dłonie. - Jak to umrze, jeśli koniec nosa swędzi? Nieboszczyk - kiedy swędzi u nasady nosa. Ach, Ilio Iwanowiczu, doprawdy, że ty wcale nie masz pamięci! Powiesz tak kiedyś między ludźmi albo w gościnie i wstydu tylko narobisz. - A cóż to znaczy, jeśli swędzi koniec nosa? - pyta skonfundowany Ilia Iwanowicz. - Do kieliszka zaglądać. Jakże tak można: nieboszczyk! - Wszystko mi się pokiełbasiło! - mówi Ilia Iwanowicz. - Jakże tu zapamiętać; to z boku nos swędzi, to na końcu, to brwi... - Z boku - podchwytuje Piełagieja Ignatiewna - oznacza nowiny; brwi swędzą - łzy, czoło - kłaniać się, prosić o coś; z prawej strony swędzi - mężczyzna; z lewej - kobieta; uszy swędzą - na deszcz, wargi - całować się, wąsy - podarunek otrzymasz, łokieć - sen na nowym miejscu, podeszwy - droga... - Ależ zuch z tej naszej Piełagiei Ignatiewny! - rzekł Ilia Iwanowicz - a jeżeli olej ma stanieć, to co, może kark swędzi? Panie zaczynają śmiać się i szeptać między sobą, niektórzy mężczyźni uśmiechają się, nowy wybuch śmiechu już bliski, lecz w tej chwili rozlega się w pokoju coś jakby warczenie psa i jednocześnie prychanie kota, kiedy mają się rzucić na siebie. To zaczął bić zegar. - Ejże! To już dziewiąta - powiada radośnie zdziwiony Ilia Iwanowicz. - Patrzcie państwo, nawet się człowiek nie spostrzegł, jak czas zleciał. Hej, Waśka, Wańka, Motka! Ukazały się trzy zaspane fizjonomie. - Dlaczego nie nakrywacie do stołu? - pyta gniewnie i ze zdziwieniem stary Obłomow. - Już się wam nie chce pamiętać o państwu? No, czego stoicie? Prędzej, dawać wódkę! - Oto dlaczego swędział koniec nosa! - śpiesznie mówi Piełagieja Ignatiewna. - Będzie pan pił wódkę i zajrzy pan do kieliszka. Po kolacji, pocmokawszy, przeżegnawszy się nawzajem znakiem krzyża, rozchodzą się wszyscy do swych łóżek i sen bierze we władanie beztroskie głowy. Ilia Iljicz widzi we śnie nie jeden taki wieczór i nie dwa, lecz całe tygodnie, miesiące i lata w ten sposób spędzonych dni i wieczorów. Nic nie zakłócało jednostajności takiego życia i nie ciążyło ono samym obłomowcom, gdyż nie wyobrażali sobie nawet innego bytowania; a jeżeli nawet mogliby sobie je wyobrazić, odwróciliby się od niego ze zgrozą. Nie chcieli innego życia i nie lubiliby go. Żal im byłoby, gdyby jakieś okoliczności wprowadziły te czy inne zmiany do ich sposobu bycia. Zagryzłoby ich zmartwienie, gdyby jutro nie było podobne do dziś, a pojutrze do jutra. Cóż im po urozmaiceniu, po zmianach, po wydarzeniach, których tak pożądają inni? Niechże oni piją piwo, które sobie nawarzyli, ich, obłomowców, nic to przecież nie obchodzi. Niech sobie inni żyją, jak chcą. Przecież wydarzenia, choćby nawet korzystne, zakłócają spokój; wymagają trosk, starań, bieganiny; nie można siedzieć na miejscu, trzeba handlować czy też pisać - słowem ruszać się, a to nie są żarty. Całymi latami spali, drzemali i ziewali lub zanosili się dobrodusznym śmiechem z wiejskich konceptów, lub wreszcie zebrawszy się w kółko opowiadali sobie, co się komu śniło w nocy. Jeśli sen był straszny - wszyscy się zamyślali niepokojąc się nie na żarty; jeśli proroczy - wszyscy cieszyli się lub martwili szczerze, zależnie od tego, czy sen był wesoły, czy smutny. Jeśli zaś sen wymagał zadośćuczynienia pewnym zabobonom, podejmowano natychmiast odpowiednie kroki. Albo też grają w karty, w durnia, w pamfila, a w święta z gośćmi w bostona, lub kładą wielkiego pasjansa, wróżą z czerwiennego króla i damy żołędnej prorokując mariaż. Kiedy indziej znów przyjedzie jakaś Natalia Faddiejewna w odwiedziny na tydzień czy dwa. Najpierw starsze panie zrobią przegląd całej okolicy, jak tam kto żyje, co robi; dotrą nie tylko do tajników życia rodzinnego, do życia zakulisowego, ale nawet w sferę ukrytych myśli i zamiarów każdego, zajrzą do duszy, zganią i potępią winnych, przede wszystkim niewiernych mężów, potem wyliczą wszystkie wydarzenia: imieniny, chrzciny, urodziny, jak kto kogo podejmował, kogo zaprosił, a kogo nie. Gdy się tym zmęczą, zaczną sobie pokazywać nawzajem, co która ma nowego, suknie, salopy, nawet spódnice i pończochy. Pani domu pochwali się jakimś płótnem, nićmi lub koronkami domowego wyrobu. Ale i to się wyczerpie. Wówczas panie umilają sobie czas kawą, herbatą, konfiturami. Potem milkną. Długo tak siedzą patrząc na siebie, od czasu do czasu ciężko nad czymś wzdychając. Czasami któraś z nich zapłacze. - Co ci, moja droga? - zapyta z trwogą pani domu. - Ach, smutno mi, kochanie! - odpowiada z ciężkim westchnieniem przybyła w odwiedziny. - Rozgniewaliśmy, grzesznicy, Pana Boga. Źle będzie. - Ach, nie strasz mnie, nie przerażaj, moja droga! - przerywa pani domu. - Tak, tak - mówi dalej tamta. - Nadeszły ostatnie dni, naród powstanie przeciw narodowi, królestwo przeciw królestwu... koniec świata bliski! - mówi wreszcie Natalia Faddiejewna i obie gorzko płaczą. Natalia Faddiejewna nie miała żadnej podstawy do takiego wniosku, nikt przeciw nikomu nie powstawał, nawet komety tego roku nie było, ale starsze panie miewają czasami złe przeczucia. Z rzadka chyba ten bieg życia zakłócony bywa przez nieoczekiwany jakiś wypadek, kiedy na przykład wszyscy domownicy - od małego do wielkiego - zaczadzieją