Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Że poszło o normy u Cegielskiego. Potem był atak na bezpiekę. Teraz to się rozpierzcha i strzelają nie wiadomo kto i do kogo. Śmiech. Targów nie zamknięto. Tłum zwiedzał pawilony i stoiska i maszyny na wolnym powietrzu. Było na co patrzeć. Nie było nic do brania. Połysk i abstrakcja. Wyszedł do miasta. Na ulicach wozy opancerzone, czołgi, pojedynczy żołnierze. Szedł za patrolem trzech. Młodzi, wysocy, z kałasznikowami gotowymi do strzału. Mówili o czymś, przetykając słowa kurwami. Któryś dostrzegł na drugim piętrze twarz. Pociągnął za spust. Poleciało szkło i tynk. Bechczyc zastygł. Ten młody człowiek zachowywał się jak myśliwy na polowaniu. Wypatrzył cel i posłał serię. Ten cel był twarzą człowieka. Drugi z żołnierzy krzyknął: „co ty, kurwa, to baba z dzieckiem!” „A co mnie baba” – warknął strzelec „a ja wiem, czy nie gołębiara?” Potem słuchał Cyrankiewicza, potem czytał historię. Wypadków Poznańskich. Buntu klasy robotniczej. Początku końca komunizmu. A jemu stał w oczach ten chłopak z karabinem, strzelający do twarzy w oknie. Do twarzy baby z dzieckiem, bo co mu tam. Historia w brzęku szkła. Za którym być może padła od kul baba z dzieckiem, bo mogła być gołębiarą. Temat na doktorat. Też. Pisał swój. W październiku 56 raz tylko zabrał głos w czasie studenckiego wiecu na UJ. Powiedział: „Gdy na ulicach Poznania polała się krew...” Otrzymał burzliwe brawa. Potem podszedł do niego jakiś przedstawiciel Życia Literackiego i poprosił o tekst do druku. Bechczyc dał mu rękopis. Potem otrzymał odbitkę, skonfiskowaną przez cenzurę. Czytał swoje słowa w druku dla kilkunastu osób. Widział je inaczej... Znaczyły inaczej, zamienione w czarne literki. Mówił prawdy banalne. Mówił w czasie kipiącym wolnością słowa i rozpętanych nadziei. I został skonfiskowany. Miał w ręku dowód , że uczestniczy w kolejnym akcie blagi. Szanowany, poniewierany, niepokonany Gomułka brał prasę za twarz, choć ta usiłowała powtarzać słowo w słowo to, czego domagał się sam. Monopolizował postulaty i żądania, warował dla siebie pozycję bojownika o suwerenność. Jego cenzura obcinała ludziom skrzydła. Zostawał niesmak i w domowym archiwum odbitka ocenzurowanego wystąpienia. Jeżeli konfiskatę można uznać za czyn nieszczególnie dolegliwy, to podobnych czynów zaznał w życiu wiele, machnąwszy w końcu ręką. Nic nie jest ważne, nic nie strona 119 jest aż tyle warte, żeby warto było o cokolwiek kruszyć kopie, jeżeli z góry wiadomo, że walka nie ma perspektyw. To kapitulanctwo, oczywiście, kapitulacja człowieka zmęczonego egzystencją myszy, którą bawi się kot. Wtedy, na pamiętnym wiecu, mówił Bechczyc o „idei, którą pragniemy wyrwać z ziemi polskiej jak perz”, nie mając na myśli socjalizmu, w którego sensy jeszcze chciał wierzyć, w przekonaniu, że został on po prostu zmacerowany przez łapczywą – demaskowaną przez Gomułkę – kanalię, gorszą w swojej pazerności, bo świadomą nienawiści, jaką wzbudza w narodach – od najbardziej krwiożerczych kapitalistów z wczesnego okresu akumulacji pierwotnej. Myślał o komunizmie typu wojennego, zwalczającego wszystko, co niezależne, niepodległe, polskie, twórcze, produktywne. Nie był w tym osamotniony. Identyczne poglądy wypowiadał ów młody człowiek z Życia Literackiego, który wziął odeń tekst wystąpienia. On także dał się wciągnąć temu wirowi w pierwszych latach po wojnie, także stracił kontakt z ojcem, nie wiedział gdzie go szukać, przeżył niemieckie obozy i nie miał pojęcia o sowieckich łagrach, Stalina uznał za mimowolnego zbawcę Polski skazanej przecież na wytępienie tam, gdzie panowali Niemcy. To on był autorem wiersza o ludziach opłakujących śmierć Stalina, choć wcześniej napisał strofę „anim jak Wolter, anim jak Stalin, lękliwe w piersi mam serce. Zazdroszczę mędrcom tego co znali i cenię sobie morderce...” Pokazał mu ten swój wiersz i pierwszy tom robiący taką furorę w całej Europie. I był przygnębiony tym, że dał się porwać tamtej rzece polskich łez... „Prawdziwy głos pokolenia”, jak go określił Jerzy Kwiatkowski, był głosem człowieka złamanego u startu, który nie wierzył w przewrót rzeczywisty. Gomułkę uważał za osobę podstawioną, za atrapę w rękach dawnego gangu. Bechczyc po konfiskacie gotów był przyznać mu rację. Ze zdziwieniem, że mówi to człowiek tak noszony, dziecko tego czasu. Pozazdrościł po raz pierwszy komuś sławy. Matematyk takiej szansy nie ma, jeżeli nie odkryje czegoś równie rewelacyjnego jak teoria względności w świecie, w którym względne jest wszystko? Wystarczy wyrazić to, co myśli wielu innych na raz w tym samym czasie i już zostaje się „prawdziwym głosem pokolenia”? Matematyka mówi językiem hermetycznym i bezosobowym. Ekonomia? Bechczyc mógłby o ekonomii. Ale i o ekonomii pisał tamten chudy młody człowiek. Zajmowała go przede wszystkim organizacja przemysłu. To znaczy chaos polskiego przemysłu przeorganizowanego przez biurokrację. Jego „Listy w sprawie głównej” dyskutowano na wydziale ekonomii podnosząc intuicję i odwagę sądów, trafność wniosków i logikę wywodu. Jędrychowski zacytował fragmenty tego tekstu w swoim referacie zasadniczym w czasie któregoś z posiedzeń plenarnych KC. Stało się to powodem dyskusji. Uznano, że ten kontrowersyjny poeta albo jest nakręcany przez centralne, liberalne gremia w partii i nie mówi własnym językiem, bo niby skąd nagle u polonisty podobna wiedza i zainteresowania, a pozwalają mu publikować herezje po to, by się potem powoływać na głos rozsądku płynący od dołu, albo jest to człowiek rzeczywiście myślący samodzielnie. Zdania były podzielone i mimo to ów młody człowiek zdawał się tym nie przejmować. Los. Logika losu. Los jest ślepy. Bechczyc był przekonany, że także jego los jest przez kogoś kontrolowany. Przez wszystkie lata minione od tamtych wydarzeń mógł sobie ufundować przekonanie, że jest winny wobec swego czasu i jego wina polega na tym, że nie strona 120 został zniszczony. A myślał i mówił tak, że powinni go byli zniszczyć. Zapewne nie zniszczyli, ponieważ urodził się za późno. Korzystał z ulg przepisanych przez akuszerów już kilku odwilży i odnów, zagrywek taktycznych, manipulacji mających zapewnić przedłużenie wegetacji systemu, który gnił i tym bardziej potrzebował podpórek w postaci rozmaitych intelektualistów spragnionych poczucia sensu swego istnienia, gotowych radzić na każdym etapie, jak radził na każdym etapie profesor Bobrowski, zawsze z jednakowym skutkiem