Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Malcy przyglądali mi się otwarcie wyraźnie zafascynowani moimi skośnymi oczami. Niektórzy nawet biegli obok mego konia. Dorośli rzucali ukradkiem ciekawe spojrzenia. Tym razem nikt nie cisnął kamieniem. Może sprawiła to obecność kuriera, a może wieści o względach okazywanych nam przez królewską parę. Nawet nędzarze odczuwali wiosenną odmianę - widziałem, że poruszają się żwawiej, wyżej noszą głowy, a na ich wychudzonych twarzach pojawiały się blade uśmiechy. Plac Wołowy po roztopach stanowił jedno wielkie grzęzawisko, w którym zapadały się końskie kopyta. Jednak i tutaj, ku memu zadowoleniu, widać było zmiany na lepsze. Ludzie nie kryli się już w nędznych barłogach, lecz wychodzili na zewnątrz. Dzień był dość ciepły. Widziałem kobiety siedzące pod ścianą baraku i łatające ubrania. Dwóch małych chłopców bawiło się na progu drewnianymi kukiełkami. Jeden z nieśmiałości zasłonił buzię rękami i tylko spoglądał przez palce, za to drugi odpowiedział szczerbatym uśmiechem na mój uśmiech. Poczułem zapach jedzenia, a gdy zajrzałem do wnętrza szopy, zobaczyłem zgromadzone przy kotle postacie. Akurat jedzono zupę. Jakiś staruszek drobił do miski kawałek chleba, pewnie za twardy dla bezzębnych szczęk. Tuż obok pożywiała się młoda matka. Rzuciła mi pogodne spojrzenie znad brzegu naczynia. Jedną ręką przytrzymywała niemowlę ssące jej pierś. Również u Galta zmieniło się to i owo. Chyba ostatnio jadał lepiej, gdyż nie był już tak chudy. W jego izbie unosił się zapach rosołu zmieszany z wonią rozgrzanego metalu. Wydobywała się przez szparę w uchylonych bocznych drzwiach. Za nimi ujrzałem grupkę ludzi - zarówno kobiet, mężczyzn, jak i starszych dzieci - pracujących przy stołach skleconych z tarcicy. Po chwili zorientowałem się, że oglądam właśnie zaimprowizowany warsztat, gdzie wykonuje się ołowiane pociski do broni Biliara. Mężczyźni, z dolnymi połowami twarzy zasłoniętymi szmatami, topili trujący ołów w tyglach i wlewali porcje metalu do foremek ustawionych w schludnych rządkach na stołach. Kobiety wysypywały zastygłe, lecz wciąż gorące kule do ceberków, skąd wybierali je następni pracownicy. Zdejmowali ostrymi nożykami nadlewki i nierówności, od czasu do czasu dmuchając na sparzone palce. Gotowe pociski znajdowały ostateczną przystań w płaskich skrzynkach. Zarządca Galt z zadowoloną miną pokazywał je wysłannikowi królowej. Obaj kiwali głowami z aprobatą, notowali coś na skrawkach papieru. Ich rozmowa musiała dotyczyć przyjemnych spraw, gdyż widziałem, jak robotnicy zerkają na nich, uśmiechając się ukradkiem. Przychylność Northlandczyków objęła nawet mnie - obcego przybysza. Z poprzedniej atmosfery rozpaczy nie zostało tu nic. Bladzi, wychudli ludzie mieli oczy jaśniejące nadzieją. A tak niewiele im było trzeba - trochę więcej jedzenia, nieco ciepła, pożyteczna praca, która odpędzała złe myśli i sprawiała, że czuli się potrzebni. Każda odlana przez nich kula była cząstką spodziewanej zemsty na tych, co pozbawili ich domów, zabijali ich bliskich i sąsiadów. Przejażdżka po mieście przywróciła mi w pewnej mierze równowagę ducha. Zrobiło mi się lżej na sercu. Nawet jeśli jednego dnia życie przypomina miskę piołunu, to następnego ranka można znaleźć w nim łyżkę miodu. Choć czasem jest na odwrót. Myślę, że jestem gotów znów spróbować pracy nad centaurem. Może nie będzie tak wojowniczy jak tamci dwaj? Nic o nim nie wiemy, prócz tego tylko, że nie jest człowiekiem. Matko Świata, miej w opiece nas i jego także. *   *   * W zamku Kodau tradycyjnie co roku wczesną wiosną urządzano wielki bal - zwany "Słonecznym" lub żartobliwie "Słonecznikowym" z powodu wielkiej ilości tych kwiatów hodowanych zawczasu w oranżeriach - który pozwalał się otrząsnąć z zimowego marazmu. Oczywiście był jednocześnie doroczną okazją do prezentacji: lordowskich córek dorastających do zamążpójścia, klejnotów ogromnej wartości, oszałamiających sukien i całego tego blichtru, jaki zwykle towarzyszy wszelkiego rodzaju balom. Siedziba rodu Toho pękała wówczas w szwach. Goście zajmowali wszystkie komnaty - od reprezentacyjnych apartamentów do ciasnych komórek. Służba zmuszona była do sypiania w stajniach i na wiązkach słomy rozkładanych w korytarzach