Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Opisy francuskiego podróżnika były nadzwyczaj dokładne i Jean był przekonany, że przyniosą mu one wiele korzyści. Rankiem „Simon Bolivar” przepłynął obok wyspy Orocopiche, której uprawy rolne zaopatrują w znacznym stopniu stolicę prowincji. W tej okolicy łożysko Orinoko zawęża się do dziewięciuset metrów, by dalej w górnym biegu co najmniej potroić swą szerokość. Jean lustrował starannie okoliczne równiny, pofałdowane kilkoma pojedynczymi pagórkami. W południe pasażerów — w sumie około dwudziestu — przywołano na obiad do sali, gdzie se?or Miguel i jego dwaj koledzy jako pierwsi zajęli miejsca. Również sierżant Martial nie kazał na siebie czekać i ciągnął za sobą siostrzeńca, z którym rozmawiał z pewną szorstkością, co nie uszło uwagi se?ora Miguela. — Ten Francuz to prostak — powiedział do se?ora Varinasa, siedzącego obok niego. — To żołnierz, co wszystko wyjaśnia — dodał zwolennik Guaviare. Po południu „Simon Bolivar” minął wyspę Bernavelle. Nurt Orinoko, zatłoczony wyspami i wysepkami, zacieśniał się i koło musiało uderzać wodę z podwójną siłą, by pokonać siłę prądu. Ale kapitan był zręcznym dowódcą, więc nie obawiano się utknięcia na mieliźnie. Nie tylko wyspy utrudniają żeglugę po Orinoko. Niebezpieczne są zwłaszcza podwodne skały, nagle wyłaniające się pośrodku toru wodnego. Jednakże ,,Simonowi Bolivarowi” udało się uniknąć kolizji i pod wieczór, po przebyciu dwudziestu pięciu do trzydziestu mil, statek zarzucił cumy w wiosce Moitaco. Postój trwał aż do następnego dnia, gdyż żegluga w środku bezksiężycowej nocy jest ryzykowna. O dziewiątej sierżant Martial osądził, że nadeszła pora, aby udać się na spoczynek. Jean nie sprzeciwiał się wujowi. Obaj przeszli do kajuty na drugim poziomie nadbudówki, w jej tylnej części. Każda kajuta była wyposażona w drewniane, wiszące łóżko z lekką narzutą i jedną z tych mat, które nazywają się tu esteras — pościelą zupełnie wystarczającą w tych regionach strefy tropikalnej. Nazajutrz, skoro świt, ,,Simon Bolivar”, którego palenisk nie wygaszono, wyruszył w drogę — po zgromadzeniu i załadowaniu przez załogę drzewa wyciętego wcześniej w nadbrzeżnych lasach. W ciągu tego dnia statek minął osadę Santa Cruz, zespół kilkudziesięciu chatek na lewym brzegu, potem wyspę Guanares, dawną siedzibę misjonarzy, usytuowaną prawie w miejscu, gdzie zakręt rzeki kieruje ją na południe, by następnie wrócić na zachód, wreszcie wyspę del Muerto. Trzeba było przebyć liczne wiry i bystrzyny, stworzone przez zwężenie koryta rzeki. Utrudniają one poruszanie się łodzi wiosłowych i żaglowych, a „Simon Bolivar” zwiększył jedynie zużycie paliwa w kotłach. Klapy bezpieczeństwa nie miały oznak przeciążenia. Wielkie koło gwałtownie odpychało wodę szerokimi łopatami. W takich warunkach przebyto bez większego opóźnienia trzy lub cztery bystrzyny, a nawet Wrota Piekieł, które zapowiedział Jean, powyżej wyspy Matapalo. Nadszedł wieczór, „Simon Bolivar” rzucił cumy u stóp barranca*, w którym usadowiła się mała mieścina Mapire. Panowie Miguel, Felipe i Varinas, korzystając z godzinnego zmierzchu, chcieli zwiedzić to dość ważne miasteczko, leżące na lewym brzegu. Jean zapragnął im towarzyszyć, lecz sierżant Martial nie pozwolił na to. Następny dzień był „zalany” — to jest właściwe słowo — potokami ulewy. Nikomu nie udało się pozostać choć przez chwilę na spardeku. Sierżant Martial i nasz młodzieniec spędzili te długie godziny w salonie na rufie, który panowie Miguel, Varinas i Felipe również sobie upodobali. Byłoby więc trudno nie zaznajomić się z problemem Atabapo — Guaviare — Orinoko, gdyż ich rzecznicy nie mówili o niczym innym, a dyskutowali raczej głośno. Wielu pasażerów włączyło się do konwersacji. Z powodu złej pogody podróżnicy tego dnia nie mogli przyjrzeć się wyspie Tigritta. Na pocieszenie, na obiad i kolację współpasażerowie zostali uraczeni wspaniałymi rybami, sławnymi morocotes, od których roją się tutejsze przybrzeżne wody, a które wysyła się w ogromnych ilościach, zakonserwowane w solance, do Ciudad Bolivar i Caracas. W czasie ostatnich godzin przedpołudnia parowiec przepłynął na zachód do ujścia Caury. W górę od ujścia Caury Orinoko jest jeszcze bardzo szerokie — ma około trzy tysiące metrów. Od trzech miesięcy pora deszczowa i liczne dopływy tych dwóch rzek przyczyniły się, w znaczącym stopniu, do podwyższenia poziomu wody. Jednakże kapitan „Simona Bolivara” musiał bardzo ostrożnie manewrować, aby nie osiąść na mieliźnie, w górę wyspy Tucuragua, na wysokości rzeki o tej nazwie. Być może parostatek otarł się nawet dnem w jakimś miejscu, ale nie wywołało to niepokoju na pokładzie. Wreszcie i tym razem wyszedł z żeglugi bez szkód i wieczorem zarzucił kotwicę przy prawym brzegu, w miejscowości Las Bonitas. IV PIERWSZY KONTAKT W Las Bonitas miał swoją oficjalną rezydencję wojskowy gubernator terenów leżących nad Caurą. Gubernator znał osobiście se?ora Miguela, a dowiedziawszy się o jego podróży do źródeł Orinoko, pośpieszył na „Simona Bolivara”. Se?or Miguel przedstawił gubernatorowi swych przyjaciół. Po sympatycznej wymianie uprzejmości geografowie zostali zaproszeni na obiad w dniu następnym. Postój „Simona Bolivara” miał się przedłużyć do pierwszej po południu następnego dnia. Nazajutrz więc, 15 sierpnia, trzej koledzy z Towarzystwa Geograficznego udali się do posiadłości gubernatora. Również sierżant Martial z siostrzeńcem zeszli na ląd i spacerowali ulicami Las Bonitas. To wenezuelskie miasteczko miało wygląd wioski, z kilkoma chatami rozproszonymi pod listowiem, zatopionymi w gęstwinie zieleni strefy tropikalnej! Tu i ówdzie wyrastały grupy wspaniałych drzew, świadczących o żyzności tej ziemi: krzaczaste dęby o wykrzywionych pniach przypominające drzewa oliwne, okryte twardymi liśćmi o silnym zapachu, palmy o gałęziach rozchylających się jak kwiaty, których kiści używa się jako wachlarzy, palmy bagienne, to znaczy tworzące bagno, gdyż mają właściwość pompowania wody z ziemi do tego stopnia, że błoto powstaje u ich podnóża. Jean i sierżant Martial zagłębili się w gaje palmowe, które są naturalnie uformowane w szachownice, z poszyciem wolnym od zarośli, gdzie rozkwitały tysiącami eleganckich bukietów mimozy. Między drzewami przebiegały, skakały, huśtały się gromady małp. Występują one na terytorium Wenezueli w co najmniej szesnastu gatunkach. W takim samym stopniu są nieszkodliwe, co hałaśliwe. Wrzask tych krzykaczy dla nie obeznanego z lasem tropikalnym jest przerażający. — Zrobiłbym lepiej, gdybym zabrał strzelbę… — zauważył sierżant Martial. — Chcesz zabijać małpy? — zdziwił się Jean