Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Idziemy? — spytałem i wyciągnąłem rękę. OŚWIETLENIE PUBLICZNE Nasze miasteczko najpiękniejsze jest w porze zmierzchu. W porze, kiedy oświetlone są wystawy wszystkich sklepów i magazynów, kiedy zaczyna się opuszczać żaluzje, kiedy ludzie pracujący w sklepach jakby pięknieją, bo mają przed sobą wolny wieczór i część nocy. Po każdym ekspediencie i ekspedientce widać, że wprawdzie jeszcze sprzedają, ale ich oczy raz po raz podnoszą się na zegar i uśmiechają się do jego tarczy, która mówi: — Jeszcze tylko chwilka i koniec pracy! Jeszcze tylko krótka chwilka! A potem ściąga się hakiem żaluzję, podeszwą przytrzymuje się przy ziemi otwór na hak i przyciska się kolanem żaluzję, żeby szybciej zatrzasnął się zamek. Wysoko pod jesiennym niebem zegar kościelny wybija godzinę i wszyscy wysypują się ze sklepów i magazynów, i wszyscy są w tym zmierzchu piękni. Kocham miasteczko, gdzie zapalają się gazowe latarnie, lubię chodzić ulicami w ślad za panem Rambou-skiem, który bez najmniejszego zainteresowania unosi przy każdej latarni długi bambusowy pręt i pociąga, a w miarę jak nad miasteczkiem zapada noc, pan Rambousek zapala latarnie gazowe, robi to jakoś powoli, gazowy palnik wzdraga się, w końcu jednak daje się przekonać i zapala się żółtozielone światełko... Pan Rambou- 87 sęk idzie przez miasto, przed nim jest mrok, za nim — światło. Najpierw obchodzi kolumnę wotywną na placu i zapala cztery kandelabry z czterema gazowymi latarniami, potem zaś zapuszcza się w ulice i uliczki, cichy i malutki, obie ręce wyciąga w górę, tak jakby tyczką zrywał owoce z najwyższych gałęzi. A potem drobnymi kroczkami drepcze dalej w gęstniejący mrok. A ja chodzę za nim, pan Rambousek wciąż powtarza jedno i to samo, a ja wciąż patrzę na rozświetlanie wieczora, jakbym widział to po raz pierwszy. Zimą w szkole codziennie rano czeka już na mnie sześć zapalonych lamp gazowych, do szkoły zawsze przychodzę pierwszy, siedzę pod dwuramienną lampą, a cienie jej świateł są zawsze zielone. Siedzę nasłuchując, jak lampy gazowe syczą: tak syczy uchodzące z dętki powietrze, kiedy odkręci się wentyl. Ten sam przyjemny dźwięk wydają języczki płonących lamp, niczego nie pragnąłem bardziej, jak mieć i w domu takie mówiące lampy i siedzieć tylko, i słuchać, nastawiać ręce i dziwić się, zdumiewać niebieskozielonym światłem, które przypomina blask nocy księżycowej, kiedy to budziła mnie ze snu pełnia, a ja wyciągałem do tego światła ręce i nogi i czułem, że to światło ma także swój ciężar, jakby z góry sypała się mąka albo pył gwiezdny. I wszystko w pokoju jest jakby ze snu, i człowiek chodzi na palcach, bo księżycowa noc budzi lęk. Siedziałem w szkole, obok przechodzili chłopcy, wpatrywałem się w nich bacznie, czy zauważą, ile jest tu piękna za darmo, ale nikt nie dostrzegał tego gazowego światła, chłopcy bili się i kłócili, i wymieniali bułki na znaczki, nawet kiedy przyszedł pan kierownik, i on nie pochwalił lamp gazowych, i on nie słyszał jak pończoszki nad nami syczą niczym płomyczki Ducha Świętego. 88 A kiedy wsuwałem nogi pod ławkę, to jakbym zanurzał je w chłodny cień lodowatej wody. Ale teraz jest wieczór, lampiarz pan Rambousek idzie przez miasto i zapala latarnie gazowe; obszedłem z nim plac i aleję Elżbiety, i ulicę Jeździecką, i Duże oraz Małe Wały, przeszedłem przez plac kościelny i Koźlą, ale najładniejsze latarnie znajdowały się przy Małych Wałach, ukryte wśród drzew i krzewów, na górze paliły się latarnie, w dole odzwierciedlały się w Łabie ich odbicia, jednakże pan Rambousek nie miał na to czasu, szedł tylko i bez najmniejszego zainteresowania podnosił bambusowy pręt, ale nie sprawiało mu to radości, szedł coraz to dalej i dalej, podczas gdy ja zbierałem za nim drobiazgi, okruchy spadające z każdej latarni. Taka latarnia gazowa, kiedy obudzić ją haczykiem, charczy najpierw niczym stary zegar, musi odkaszlnąć, przetrzeć oczy tak jak ja co rano, kiedy wstaję i nie chcę patrzeć na światło. Niektóre latarnie skwierczą nawet jak tłuszcz na patelni, kiedy smaży się kotlety i dostanie się do niego kropla wody. Potem jednak światła wszystkich latarni gazowych słabną, jedna drugiej dodaje odwagi, bo gdyby nie chciało się im świecić, to pan Rambousek przy co dziesiątej latarni ma przywiązaną na łańcuchu z kłódką drabinkę, po której wspina się i po ciemku — tak jak ślepy Hanusz potrafił naprawić każdy zegar wieżowy — tak pan Rambousek naprawia każdą latarnię i zmusza ją do tego, żeby paliła się tak jak wszystkie inne. Kiedy pan Rambousek skręcał w następną uliczkę, lubiłem się odwrócić i patrzeć przed siebie na szereg świateł, każda zapalona latarnia gazowa niczym przejrzysta a delikatna spódniczka przekazuje światło tej drugiej, takie świetliste łańcuchy, które dotykają się i przeplatają 89 jedne z drugimi, tak jak gałęzie czereśni w sadzie przy browarze. A tam, gdzie ulica załamywała się, przechodziła w drugą, tam znajdowała się na rogu latarnia, która oświetlała obie uliczki, tam i światło skręcało z jednej uliczki w drugą. A wieczorni przechodnie wchodzili w to światło i wychodzili, skrapiani tuszem błękitnozielonego światła, nikomu jednak nie przyszło do głowy, aby zatrzymać się, aby nastawić rękę, tak jak ludzie, zanim wyjdą z domu w pochmurny dzień, nastawiają grzbiet ręki: pada czy też nie pada, nikt nie podziwiał blasku latarni gazowych i nikomu nie przyszło do głowy, aby iść w ślad za panem Rambouskiem. I ten brak zainteresowania ludzi to była rzecz najdziwniejsza podczas rozświetlania wieczorów. Mój cień i cień pana Rambouska, i cienie ludzi odgrywały w świetle gazowych latarni takie teatralne przedstawienia, że ogarniało mnie przerażenie. Kiedy wychodziłem z kręgu światła jednej latarni gazowej, kładła ona przede mną swój cień, cień rosnący stale tak długo, dopóki nie wszedłem w krąg światła następnej latarni gazowej, która rzucała mój cień za mnie, on zaś później, kiedy zbliżałem się do kandelabru, tak się za mną zmniejszał, że ku swojemu przerażeniu stawałem na swoim cieniu, tak iż w końcu stałem na sobie samym. A kiedy ruszałem dalej i szedłem do kolejnej latarni, to mój cień przede mną zwiększał się i rósł tak długo, dopóki nie wszedłem pod rąbek spódnicy następnej latarni