Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Szaleństwo, które nie zawahałoby się chyba przed niczym, przed żadną ohydą. Ostrożnie zdjąłem portret ze ściany i ukrywszy go pod połą paltota ruszyłem ku wyjściu. I oto naraz posłyszałem za sobą ciężki, świszczący oddech, a później krótki zduszony jęk.. Odwróciłem się gwałtownie, krzycząc: – Kto to? Kto tu jest?! Wówczas ujrzałem znajomą mi już sylwetkę tajemniczego mnicha, którego miałem okazję spotkać w swoim rodzinnym mieście. Ogarnęła mnie zgroza, ale przemogłem się i rzuciłem się na dziwną postać, z pragnieniem jej pochwycenia. Och! Gdybym mógł TO dostać w swoje ręce!... Lecz w tej samej chwili, raptownie, nie wiedzieć czemu, zgasła latarka. Skądś spod sklepienia kościoła do moich uszu doleciał stłumiony koszmarny chichot... Jak wydostałem się ze świątyni, jak i kiedy wróciłem do hotelu? Tego nie wiem. * * * Rankiem następnego dnia obudziło mnie słońce, którego promienie wpadały do pokoju pozłocistą smugą, w niej wirowały migotliwe skierki – drobiny pyłu. Moje jedyne okno wychodziło na wschodnią stronę, a ponieważ wieczorem nie zaciągnąłem zasłon, dlatego nie dane mi było pospać dłużej. Ale otworzyłem oczy czując się rześki i wypoczęty, zatem nie rozzłościło mnie to, iż obudziłem się z pierwszym brzaskiem dnia. Obmywszy się i przyodziawszy, teraz, w pełnym świetle jąłem przypatrywać się bardzo dokładnie portretowi Stanisława Semberka, dziedzica Krzykos, a mojego odległego przodka. Tak, pierwsze wrażenie, które odniosłem ujrzawszy go wczorajszego wieczora przy blasku ślepej latarki, potwierdziło się teraz – nie była to złudna gra świateł i cieni. Patrzyłem w oblicze gładkie, nie pozbawione pewnej, szczególnego typu, nieco surowej męskiej urody. Była to twarz człowieka bez wątpienia obdarzonego ogromną siłą woli i chyba pozbawionego wszelkich skrupułów, człowieka który odrzucił precz wszelkie hamulce moralne i gotów był realizować wytknięty sobie cel nie bacząc na nic – ni na niebo, ni na piekło. Było też w tej twarzy coś diabolicznego, coś, czego niewyraźne zarysy zdawały się przezierać poprzez gładkość oblicza. Na z lekka wykrzywionych ustach błąkał się bluźnierczy – nie umiałbym znaleźć dlań trafniejszego określenia – półuśmieszek, a nasycone szaleństwem oczy, zdawały się spoglądać w dal tak odległą, do której zwykły śmiertelnik nie umiałby dotrzeć. Z bijącym od emocji sercem ująłem portret w obydwie dłonie i stanąwszy przed lustrem jąłem spoglądać na przemian – to na swoje oblicze, to na lico wyobrażone na kawałku blachy przed wiekami przez jakiegoś nieznanego malarza. Poczułem mrowienie w plecach. Istotnie... Tak, z całą pewnością pokojówka miała rację. Byłem uderzająco podobny do Stanisława Semberka. Nasze rysy, kolor oczu i włosów, kształt nosa, ułożenie podbródka, lekkie skrzywienie warg – wszystko było identyczne. Wszakże różniliśmy się jednak. I była to różnica zasadnicza. Na portrecie, przez skórę mego przodka zdawała się przezierać dusza zła, oszpecona występkiem, skażona bluźnierstwem, ohydna i pełna nienawiści. Z mojej twarzy natomiast emanował spokój. Mną nie targały emocje i chociaż nie byłem człowiekiem idealnym, niejednego się w życiu dopuszczając grzechu, to przecież ze szpetotą Stanisława nie mogłem mieć nic wspólnego. To stwierdzenie przyniosło mi znaczną ulgę i pociechę. Jednakże uświadomiłem sobie, iż decydując się na walkę z owym kimś lub czymś, muszę pamiętać, iż na swojej drodze napotkałem przeciwnika nie mniej duchowo schorzałego, niż był nim mój antenat. O ile nie bardziej jeszcze. Jego portret dawał mi zaledwie pewien przedsmak tego, co moje oczy mogły zobaczyć w przyszłości. Posiedziałem w zadumie jeszcze czas jakiś nad portretem, a później ukrywszy go dobrze na dnie sakwojaża, wyczekawszy pory śniadania, zadzwoniłem po pokojówkę, prosząc żeby przyniosła mi posiłek na górę, bo nie miałem ochoty schodzić do jadalni. Posiliwszy się solidnie, założyłem ciepły paltot, okryłem głowę i wyruszyłem ma miasto z postanowieniem, iż jak najrychlej muszę odnaleźć kościół św. Jakuba Apostoła i kaplicę Błogosławionych Męczenników Sandomierskich, będącą jednocześnie grobową kaplicą mojego rodu. Ale znalazłszy się na ulicy już wiedziałem, iż wcale nie podążę najpierw tam, dokąd zamierzałem. Oczarował mnie widok miasta, widok zaiste przepiękny, chociaż pełen smutku i przywodzący na myśl marność i znikomość tego świata, po którym przyszło nam wędrować od dnia narodzin, aż po dzień śmierci. Oto wspaniałe budowle z dawnych epok – gotyckie, renesansowe, barokowe, wyglądały niczym najwspanialsze klejnoty, niczym najczystszej wody brylanty, rubiny, szafiry oprawne nie w kunsztownie obrobione złoto, ale w lichą miedź albo-li też i gorszy jeszcze metal. Tak właśnie prezentowały się pośród nędznych, niedawno wzniesionych lada jakich domów, które powpychały się między piękne kamieniczki z podcieniami. Tak wyglądały pośród chałup przyklejonych niczym jaskółcze gniazda do resztek murów obronnych, do rozwalin ocalałych ścian gmachów ongiś potężnych i przyciągających oko, dziś zaś porosłych pokrzywami, bylicą i łopianem. Ulice, na których miejscami uchował się jeszcze bruk, pełne były dziur i wybojów. Rynek tylko, pośród którego rozsiadł się piękny renesansowy ratusz zwieńczony koronkową attyką, nieco lepsze sprawiał wrażenie. Podobnie też lepiej prezentowała się ulica wiodąca ku wspaniałej gotyckiej katedrze pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Panny Maryi. Gdy się patrzyło na to wszystko, nieodparcie przychodziło na myśl łacińskie powiedzenie: SIC TRANSIT GLORIA MUNDI TAK PRZEMIJA CHWAŁA ŚWIATA. Wszakże to nie ząb czasu doprowadził Sandomierz do ruiny, lecz głupota i barbarzyństwo ludzi, którzy przez wieki całe z jakimś szczególnym uporem, z jakąś – zda się – niewytłumaczalną zawziętością, a może i nienawiścią, ilekroć tylko miastu udawało wydźwignąć się ze zgliszczy, rujnowali je na nowo. Przebiegali tędy żądni krwi Tatarzy, Rusini, Litwini, Jadźwingowie. Niszczyli je Szwedzi, wojska Rakoczego, Moskale, Austriacy... A ono, choć okaleczone i zda się w agonii – mimo wszystko uparcie, na złość, na przekór losowi, trwało nadal. Wędrowałem, dumając nad tym wszystkim, wąskimi, malowniczymi uliczkami, to mozolnie wspinającymi się pod górę, to stromo opadającymi w dół. Jakże pięknie musiało tu być wiosną, gdy piana kwiecia okrywała te jakże liczne jabłoniowe i morelowe sady, które rozsiadły się na stokach lessowych wzgórz wokół miasta, a i w mieście samym. Pomiędzy sadami, gdzieniegdzie, dostrzec można było jeszcze resztki zdziczałych i zapuszczonych winnic – jeszcze jeden z dowodów upadku