Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Uśmiechał się przy tym z zadowoleniem, powracając myślą do rozmowy ze szwagierką. Był pewny, że ostrzegł ją w porę, wcale nie za wcześnie. Ale wspinając się po krętych schodkach, które prowadziły do jego pracowni, nagle przypomniał sobie, co powiedziała Ernestyna. Tak go to uderzyło, że przystanął i oparł się plecami o ścianę: „Paula bardziej by mu odpowiadała". — Głupi osioł! — roześmiał się głośno. — W dwanaście lat po ślubie! Ale gdy znalazł się w łóżku na werandzie, rzucił okiem na barometr i termometry i zabrał się do rozwiązania frapującego problemu z dziedziny elektryczności, wrócił myślą do tamtej sprawy. Spojrzał przez okno na ciemne skrzydło domu zajmowane przez Paulę, żeby sprawdzić, czy żona jeszcze nie śpi, i słowa Ernestyny znów się odezwały w jego pamięci. Powtórzył: „głupi osioł!", zapalił papierosa. Wprawnym okiem przeglądał spis treści i zapałkami zakładał odpowiednie strony książek. Rozdział piętnasty Dawno minęła godzina dziesiąta rano, gdy Graham kręcąc się niespokojnie po domu, ciekaw, czy można ujrzeć Paulę przed południem, zawędrował do sali koncertowej. Choć bawił już tutaj kilka dni, Wielki Dom okazał się tak duży, że dopiero teraz Graham odkrył tę wspaniałą salę o wymiarach 35 na 60 stóp i wysokim sklepieniu, z którego przez żółte szkło sączyło się ciepłe, złotawe światło. Ściany i meble nasycone były czerwienią Zdawało mu się, że słychać jeszcze przycichłe tony muzyki. Spoglądał niezbyt uważnie na obraz Keitha, przedstawiający jak zwykle owce ukryte w cieniu na tle roztopionego w słonecznym blasku krajobrazu, gdy nagle kątem oka dostrzegł, że z drugiej strony weszła pani domu. Jej widok, podobny do obrazu, zaparł mu na chwilę dech w piersi. Gała w bieli, wyglądała bardzo młodo i wydawała się wyższa w luźnym holoku, pozornie bezkształtnym, skrojonym z wyszukaną prostotą. Widział holoku w jego ojczyźnie, na hawajskich lanai, gdzie strój ten przydawał wdzięku brzydkim niewiastom, a podwajał urok pięknych. Uśmiechnęli się do siebie na powitanie. Objął wzrokiem jej sylwetkę, głowę doskonale osadzoną na szyi, szczere spojrzenie. Cała jej postać wyrażała serdeczną sympatię i znaczyła tyle samo, co nie wypowiedziane słowa: „Witajcie, moi drodzy!" Przynajmniej tak to zrozumiał Graham, gdy Paula szła w jego stronę. — Jedno mi się w tej sali nie podoba — powiedział poważnym tonem. — Co też pan mówi?! Proszę. — Powinna być dłuższa, co najmniej dwa razy dłuższa. — Dlaczego? — spytała potrząsając głową na znak protestu. Graham z zachwytem przyjrzał się dziewczęcym rumieńcom na policzkach Pauli, niezwykłym jak na jej trzydzieści osiem lat. — Bo wtedy — odparł — musiałaby pani przejść dwa razy dłuższą drogę, co by odpowiednio zwiększyło przyjemność, której doznałem patrząc na panią. Zawsze z uporem powtarzałem, że holoku jest najbardziej uroczym strojem, jaki wymyślono dla kobiet. — A więc to holoku, nie ja — odparła. — Widzę, że pan jest taki sam jak Dick. Podsuwa się komplement na sznurku, a kiedy my, biedne głuptaski, chcemy przełknąć pochwalę, wystarczy pociągnąć za sznurek i... nie ma komplementu. A teraz pokażę panu salę — szybko zakończyła nie dopuszczając go do głosu. — Dick dał mi wolną rękę. Wszystko tutaj jest według mego pomysłu, nie wyłączając rozmiarów sali. — A obrazy? — Sama je wybrałam i rozwiesiłam na ścianach, choć Dick kłócił się ze mną o tego Wiereszczagina. Przystał na dwóch Milletów, Corota i tamtego Isabeya, a nawet zgodził się, że pewne obrazy Wiereszczagina nadawałyby się do sali koncertowej, byle nie ten właśnie. Broni zaciekle naszych miejscowych malarzy. Chciał rozwiesić ich więcej, aby dać wyraz szacunku dla rodzimych talentów. — Słabo znam waszych kalifornijskich mistrzów — rzekł Graham. — Proszę mi o nich opowiedzieć. Chciałbym zobaczyć... To oczywiście Keith. Ale czyj jest obraz wiszący obok niego? Świetny. — McComasa — objaśniła Paula. Graham już obiecywał sobie półgodzinną rozmowę o malarstwie, gdy wszedł Donald Ware rozglądając się niespokojnie. Na widok Maleńkiej Pani oczy mu się roziskrzyły. Ze skrzypcami pod pachą podszedł szybkim krokiem, żeby nie tracić czasu, do fortepianu i zaczął rozkładać nuty. — Będziemy pracowali do obiadu. — Paula zwróciła się do Grahama. — Donald twierdzi, że się strasznie zaniedbałam, i jest w tym więcej racji niż przesady. Spotkamy się na obiedzie. Może pan, jeśli ma ochotę, zostać, ale uprzedzam, że będziemy ciężko pracowali. A po południu idziemy się kąpać. O czwartej spotykamy się przy basenie. Tak zadecydował Dick. Mówi, że ma nową piosenkę i zaśpiewa ją nam... Która godzina, panie Donaldzie? — Za dziesięć jedenasta — krótko i nieco opryskliwie odparł skrzypek. — Przyszedł pan za wcześnie. Umówiliśmy się na jedenastą. Musi pan do jedenastej zaczekać, mój panie. Wpadnę na chwilę do Dicka. Nie powiedziałam mu jeszcze dzień dobry. Paula dobrze znała rozkład godzin męża. Ostatnia kartka notesu, który stale leżał na jej nocnym stoliku, zapisana była tajemniczymi hieroglifami