Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zresetował palmtop i spróbował jeszcze raz. Stracił poczucie czasu, usiłując coś wycisnąć z głupiego systemu komputerowego. Niezależnie od starań, każda próba kończyła się komunikatem BRAK DOSTĘPU i automatycznym wyłączeniem. Pukanie do drzwi oderwało jego uwagą od zadania. Z chrząknięciem irytacji podniósł się z krzesła. Był zaskoczony sztywnością pleców; musiał godziny garbić się nad komputerem. Przed drzwiami stał Egon Karlstad. - Czeka cię spotkanie z kimś wyjątkowym - oznajmił z cieniem uśmiechu na bladej twarzy. - Doktor Wo chce cię widzieć. - Doktor Wo? - Wo jak wojak. Jest dyrektorem stacji. El supremo. - Chce mnie widzieć? Dlaczego? Karlstad przegarnął ręką srebrzyste włosy. - Nie mam zielonego pojęcia. Nieczęsto mi się zwierza. Ale kiedy dzwoni dzwonek, lepiej się śliń. Grant wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. - Mam się ślinić? - Pies Pawłowa - odparł Karlstad, ruszając korytarzem. - Odruch warunkowy i tak dalej. - Aha, pamiętam... z lekcji biologii. - Jestem biofizykiem, wiesz. - Naprawdę? Co tu robisz? Czy wszyscy biolodzy nic pracują na księżycach galileuszowych? Karlstad pomachał ręką do dwóch kobiet idących w ich stronę. - Stacja jest bazą wszystkich prac badawczych na księżycach. Tam nie można przebywać dłużej niż po parę tygodni na raz: promieniowanie się kumuluje, rozumiesz. - Tutaj jesteśmy bezpieczni? - Pewnie. Chronią nas magnesy nadprzewodzące, jak w komorach burzowych na statkach kosmicznych, tylko większe. Poza tym orbitujemy dość blisko Jowisza, więc jesteśmy wewnątrz pasów van Allena, poniżej pola największego promieniowania. - Całe szczęście. - Stwierdzenie roku! Szli korytarzem przez całe kilometry, jak się wydawało. Karlstad niemal sunął w powietrzu, chudy i blady jak duch, na pozór równie nieważki. Bezbarwna, niematerialna zjawa, pomyślał Grant. Większość mijanych drzwi była zamknięta. Przeszli przez otwartą przestrzeń, najwyraźniej mesę czy kafeterię. Ludzie stali w kolejkach i brali tace, nakładali porcje i przechodzili do stołów. W powietrzu unosił się apetyczny zapach gorącego jedzenia i przypraw. Grantowi naprawdę pociekła ślina. - Pora lunchu? - zapytał. - Kolacji - odparł Karlstad. - Twój zegarek spóźnia się o siedem czy osiem godzin. Grant nie zdawał sobie sprawy, że na starym Robertsie obowiązywał inny czas. Założył, że jest jednakowy na wszystkich pojazdach kosmicznych. Minęli kolejne otwarte przestrzenie, warsztaty i sale gimnastyczne, a potem długi odcinek z drzwiami umieszczonymi blisko siebie. Tutaj wykładzina była nowsza, grubsza, choć tak samo nijako szara jak wszędzie indziej. - Terytorium kierownicze - mruknął Karlstad. Na każdych drzwiach wisiała tabliczka. Wreszcie przystanęli przed tymi z napisem U ZHANG WO DYREKTOR STACJI - Jesteśmy na miejscu - powiedział Karlstad. - Nie wejdziesz ze mną? Karlstad podniósł ręce w udawanym przestrachu. - Chce widzieć ciebie, nie mnie. Ja jestem tylko dostawcą. Poza tym... - wahał się przez ułamek sekundy - im rzadziej widuje się Starego, tym lepiej. Li Zhang Wo Karlstad odszedł, zostawiając Granta samego przed zamkniętymi drzwiami gabinetu dyrektora. Czując lekkie zdenerwowanie, Grant zwinął rękę w pięść, żeby zapukać. Zawahał się. Nie ma się czego bać, powiedział sobie. Nie zrobiłeś nic złego. Poza tym, masz okazję pogadać z samym szefem. Możesz mu powiedzieć, że jesteś astrofizykiem i że ściąganie cię tutaj było pomyłką. Może zdołasz go namówić, żeby odesłał cię na Ziemię albo przynajmniej na Księżyc. Zebrał się na odwagę i lekko zapukał do drzwi. Bez odpowiedzi. Rozejrzał się po korytarzu. Nikogo w zasięgu wzroku. Karl-stad zniknął. Wyglądało tak, jakby nikt nie chciał przebywać w pobliżu gabinetu. Biorąc głęboki oddech, Grant zapukał ponownie, mocniej. Znów bez odpowiedzi. Zastanawiał się, co zrobić. Nagle usłyszał stłumiony głos: - Wejść. Rozsunął drzwi i wszedł. Pokój był przegrzany, w powietrzu wisiała wilgoć, jak w cieplarni. Grant poczuł kropelki potu nad górną wargą. Mimo gorąca dyrektor był ubrany w bluzę mundurową ze stójką, zapiętą pod samą szyję. Gabinet prezentował się dość skromnie. Grant uznał, że jest nie większy od jego kwatery. Stało tutaj duże biurko z lśniącego metalu, z wbudowanym ekranem komputerowym; pustą płaszczyznę blatu ożywiał jedynie wazon z delikatnymi czerwonymi i białymi chryzantemami, dość osobliwy w tym miejscu. Przed biurkiem stało krzesło z nierdzewnych stalowych rurek z płową tapicerką, a w kącie mały owalny stół konferencyjny z czterema sztywnymi plastikowymi fotelami. Ekran ścienny za biurkiem ukazywał surową pustynię, jałową przestrzeń piasku ciągnącą się po horyzont w palących promieniach słońca. Na ten widok Grantowi zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. Pozostałe ściany były puste. Jedyną ozdobę pokoju stanowił paradoksalny wazon z kwiatami na dyrektorskim biurku. Na pewno nie są prawdziwe, pomyślał Grant. Nikt nie traciłby czasu i środków na hodowanie kwiatów na stacji. A jednak chryzantemy wyglądały w miarę naturalnie. A wazon o wdzięcznym kształcie, orientalne dzieło sztuki, przypominał eksponat muzealny