Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Gdy usypiał idąc, a nawet Jdęcząc nad źródłem, nie wiedział nigdy, czy oczy jego, otwierając się, zobaczą światło słoneczne, czy gwiazdy. Przez pewien czas był nieustannie głodny. Zbierał i zjadał gnijące i nagryzione przez robaki owoce; od czasu do czasu wczoł-giwał się na pole kukurydzy, pochylał i ogryzał dojrzałe kolby, twarde jak skrobaczki do ziemniaków. Przez cały czas myślał o jedzeniu, wyobrażając sobie rozmaite dania i posiłki. Myślał o tym posiłku, zostawionym dla niego w kuchni przed trzema laty, i raz jeszcze z bolesnym skurczem i bolesną udręką żalu, wyrzutów sumienia i wściekłości przeżywał powolne, rozważne wahanie się ramienia, ciskającego naczyniami w ścianę. Potem, pewnego dnia, przestał odczuwać głód. Nadeszło to niespodziewanie i spokojnie. Przyjął to spokojnie i obojętnie. Ale wiedział, że musi jeść. Zmuszał się do jedzenia zgniłych owoców i twardej kukurydzy, żując je powoli i zupełnie nie czując ich smaku. Zjadał ich olbrzymie ilości, co wywoływało napady krwawej biegunki. Ale natychmiast potem znowu stawał się opętany pragnieniem pożywienia. Nie głód opętywał go teraz, ale konieczność jedzenia. Starał się sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni jadł gotowane, przyzwoite jedzenie. Czuł, pamiętał, że gdzibś był dom i chata. Dom, a może chata, biała, a może czarna: nie mógł sobie przypomnieć jaka. Potem, gdy siedział zupełnie nieruchomo, mając na wychudłej, chorej, pokrytej zarostem twarzy wyraz głębokiego zamyślenia, poczuł zapach Murzyna. Siedząc nieruchomo (siedział oparty o drzewo nad strumykiem, głowę miał odrzuconą ku tyłowi, ręce złożone na kolanach, a twarz wyczerpaną i spokojną) widział murzyńskie garnki, murzyńskie jedzenie i czuł jego zapach. Było to w izbie. Nie przypominał sobie, jak się tam dostał. Ale izba wypełniona była ucieczką i nagłym zaskoczeniem, jak gdyby ludzie uciekali z niej przed chwilą niespodziewanie, pełni lęku. Siedział przy stole, czekając i nie myśląc o niczym, pośród pustki i milczenia wypełnionego ucieczką. Potem ukazało się przed nim jedzenie, pojawiając się nagle w dwu gibkich, długich, czarnych dłoniach, które także uciekły po postawieniu garnka. Wydawało mu się, że nie słysząc, słyszy wokół siebie żałosne zawodzenie pełne lęku i rozpaczy, cichsze niż westchnienie, niż odgłos żucia i połykania. „Tym razem to była chata — pomyślał. — Bali się. Bali się swego brata". Tej nocy przyszła mu do głowy dziwna myśl. Leżał przygotowany do snu, nie śpiąc, nie zdając się potrzebować snu w tym samym stopniu, w jakim kazał swemu żołądkowi zgadzać się na przyjmowanie pokarmu, którego nie zdawał się on pragnąć ani potrzebować. Było to dziwne, bo nie znajdował żadnego .źródła, powodu ani wytłumaczenia dla tej myśli. Odkrył, że stara się obliczyć, jaki jest dzień tygodnia. Jak gdyby teraz wreszcie miał istotną, pilną potrzebę, aby wykreślić minione dni, które zbliżały go do jakiegoś celu, jakiegoś dnia, a może czynności, a musiał to zrobić, nie skreślając ich za mało lub za wiele. Mając w umyśle tę konieczność, wstąpił w stan letargicznej drzemki, jaką stał się teraz jego sen. Kiedy obudził się pośród szarego od rosy świtu, ta konieczność była już tak skrystalizowana, że nie wydawała się dziwna. Jest świt, i światło dnia. Wstaje, schodzi do strumyka i wyjmuje z kieszeni brzytwę, pędzel i mydło. Ale jest jeszcze za ciemno, aby mógł wyraźnie widzieć w wodzie swoją twarz, siada więc obok źródła i czeka chwili, kiedy będzie mógł więcej zobaczyć. Potem cierpliwie namydla twarz twardą, zimną wodą. Pomimo pośpiechu czuje znużenie, więc zmusza się. Brzytwa jest tępa. Usiłuje ją wyostrzyć o bok jednego z chodaków, ale skóra jest twarda jak żelazo i wilgotna od rosy. Goli się, jak umie. Ręka mu drży, więc nie za dobrze się to udaje. Zacina się trzy czy cztery razy, tamując krew zimną wodą, aż wreszcie przestaje ona płynąć. Chowa przyrządy do golenia i zaczyna iść. Idzie po linii prostej, nie zważając na łatwiejszą drogę, biegnącą poniżej wierzchołków wzgórz. Po krótkim czasie wychodzi na drogę i siada przy niej. Jest to cicha droga, pojawiająca się i znikająca łagodnie. Blady kurz poznaczony jest wąskimi i rzadkimi śladami kół, podków mułów i koni, a miejscami przez odciski ludzkich stóp. Siada przy tej drodze. Jest bez marynarki, a biała niegdyś koszula i zaprasowane niegdyś spodnie są zakurzone i poplamione błotem. Wychudła, pokryta pasmami zarostu i zaschniętej krwi twarz drży z wyczerpania i zimna. Wschodzi słońce i ogrzewa go. Po pewnym czasie spoza zakrętu pojawia się para murzyńskich dzieci i nadchodzi w jego kierunku. Nie dostrzegły go, dopóki nie przemówił. Zatrzymują się, zamierają, patrząc na niego oczyma o przewróconych białkach. — Jaki jest dziś dzień tygodnia? — powtarza. Nie odpowiadają, wpatrując się w niego. Porusza głową. — Idźcie — mówi. Idą. Nie patrzy za nimi