Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Tak, to doświadczenie było potrzebne. Alan czuł się doskonale. - Podejście w porządku. - Dwieście kilogramów paliwa. - Trochę w prawo. - W porządku. - Moc. - Nos w górę... nos w górę... zwiększ moc! Piętnastotonowy samolot wpadł w sieć rozciągniętą ponad liną hamującą, lina naprężyła się, ogon podniósł, maszyna przetoczyła się przez pokład, rozciągając linę do granic wytrzymałości, aż wreszcie ogon opadł i alfa golf 707 zatrzymał się. Christine powróciła. Zarzęziła niezadowolona. Miała jeszcze dość paliwa, by poszaleć. 20 Rafehausen wylądował tak, że uszkodzenia były niewielkie. Christine jeszcze wzbije się w przestworza, chociaż większość samolotów złapanych na barierę nadaje się już tylko na złom. Oficer odpowiedzialny za sygnalizację spocił się jak ruda mysz. Najważniejsze, że się udało. - Piękne lądowanie - wymamrotał. - Witajcie na pokładzie USS „Franklin D. Roosevelt", który jest waszym domem z dala od domu. Dla Alana była to pierwsza wskazówka, że Christine wylądowała nie na tym lotniskowcu, co trzeba. Wiedział więc, co czuje Rafę, który tylko warknął: - Niech nikt nic do mnie nie mówi. Ani słowa! Samopoczucie Alana gwałtownie się pogorszyło. Spokój opuścił go, pozostawiając po sobie nie chorobę powietrzną, ale zwyczajne mdłości. A jednak się mylił: przed chwilą Śmierć rzeczywiście czekała na niego, uśmiechając się do Christine, miotającej iskry jak palnik spawalniczy. Do rychłego zobaczenia, powiedziała Śmierć. Jeszcze się spotkamy. Dość tych jałowych rozmyślań. Alan wciągnął śmierdzące powietrze i spróbował skupić myśli na czym innym. Niewłaściwy okręt. Czyli - okręt jego ojca. Właśnie wylądowali na lotniskowcu, na którym służył ojciec Alana. To go otrzeźwiło. Jak zawsze, na myśl o spotkaniu z ojcem poczuł lekki strach - co i tak było pewną ulgą w porównaniu z szokiem, jaki wywołała w nim świadomość, że cudem uniknął śmierci. Może niepewność, jaka ogarnęła Alana, brała się stąd, że zbyt wiele oczekiwał po każdej rozmowie z ojcem..., a może to ojciec zbyt wiele oczekiwał od niego. Alan siedział więc w owiniętym siecią samolocie, wpatrując się tępo w czerwone i pomarańczowe cyfry, podczas gdy marynarze spieszyli się, by oczyścić pokład przed powrotem patrolujących okolicę F-18. Krążyli wokół Christine niczym mrówki zajmujące się królową. Alan kochał ojca. I bał się go. Jak tu pogodzić jedno z drugim? I tak Alan Craik, myśląc tylko o sobie i swoim ojcu, nie odgadł, bo przecież nie mógł odgadnąć, że człowiek, przez którego zmieni się jego życie, właśnie uganiał się po pokładzie w grupie ludzi ubranych w czerwone bluzy. 7.19 czasu Greenwich, Bruksela W jednej z kabin ubikacji na lotnisku Brukseli stał nad sedesem niepozornie yglądający mężczyzna, z zapalniczką w jednej ręce i kartką w drugiej. Już niejeden raz odprawiał ten sam rytuał spalania notatek, sporządzanych jak- 21 by na przekór wszystkim, w akcie pychy - „podświadomego pragnienia, by zostać schwytanym", jak powiedzieliby psycholodzy, których serdecznie nie znosił. Byliby w błędzie. On wcale nie chciał, by go złapano. Uśmiechnął się na tę myśl. Popatrzył na listę. Dwa minusy. Było mu przykro, że stracił tych ludzi; wolałby, by przy ich nazwiskach widniały plusy. Te minusy oznaczały porażki. Wcale go to jednak nie zniechęcało. Zmęczony człowiek łatwiej ulega depresji - znał siebie na tyle dobrze, by zdawać sobie z tego sprawę. Mimo to... Przyłożył płomień do rożka kartki. Przez chwilę patrzył, jak nazwisko Bonnera i znak zapytania powoli znikają, po czym wrzucił palący się papier do sedesu i spuścił wodę. Szkoda, że z Bonnerem nie pójdzie tak łatwo, jak z tą kartką. Był on bowiem na razie nieosiągalny. Mężczyzna wyprostował się, pomaszerował do kasy biletowej i zarezerwował miejsce w samolocie do Neapolu. 7.23 czasu Greenwich, Atlantyk Alan zszedł na pokład i nogi się pod nim ugięły. Siłą woli zmusił się, by dojść do pomostu tak, by nikt nie widział jego słabości. Craw szedł za nim. Rafę i Narc gdzieś zniknęli; kiedy zdążyli wysiąść z samolotu? Alan zdjął hełmofon, zwykły hełmofon początkującego lotnika, bez nazwiska czy znaku rozpoznawczego - na to trzeba było sobie zasłużyć. Nie miał pojęcia, jakim symbolem przyozdobiłby swój hełmofon. Spróbował sobie wyobrazić, co wybrałby dla niego Rafę - skrzydlatą dupę? Było zimno, ale drobne, kąsające krople deszczu przynosiły ulgę, a czyste morskie powietrze krzepiło po wielu godzinach spędzonych w dusznej kabinie samolotu. Lotniskowiec poruszał się z prędkością dwudziestu węzłów; wiejący wiatr zdawał się obmywać Alana z brudu. Craik odwrócił się i spojrzał przez ramię Crawa na Christine, którąjuż przenoszono na podnośnik. Jedno skrzydło złożyło się wpół, a opony były podziurawione. Alan poczuł dziwną, irracjonalną sympatię do tego wysłużonego samolotu. Dłoń Crawa spoczęła na jego ramieniu. Alan drgnął, zaskoczony. - Jestem panu wdzięczny za to, co pan zrobił. To znaczy, za to, że pan mi pomógł. - Ja...eee...jak pańskie ręce? Craw podniósł dłonie błyszczące od maści przeciwoparzeniowej. - Jestem tłusty niczym mięso w kantynie. I wybuchnęli śmiechem. Śmiali się, bo w tej chwili wydawało im się to zabawne; śmiali się, bo przeżyli i mogli raz jeszcze ujrzeć ognistą kulę wschodzącą nad Atlantykiem. - Da pan sobie radę - powiedział po chwili Craw. 22 Uśmiechnęli się do siebie przez przepaść, jaka dzieliła oficera od podoficera, przez różnicę wieku i doświadczenia. - Musimy się zmywać - stwierdził sierżant. - Nadlatują samoloty. Ruszyli razem pomostem w kierunku hangaru; czekało ich jeszcze złożenie raportu, a potem klopsiki w kantynie, ponoć tak tłuste, że wystarczy je lekko pchnąć, by przeleciały ślizgiem przez całą długość stołu. Zmierzali ku unoszącemu się na falach męskiemu światu, gdzie splatały się ze sobą stresy, zwyczaje, sympatie, ukryte uczucia. Przy wejściu do śluzy świetlnej przystanęli na chwilę. Alan otworzył drzwi, przekonany, że Craw swoimi poparzonymi dłońmi nie da rady tego zrobić. Wymienili spojrzenia i sierżant zniknął. Alan uzmysłowił sobie, że nigdy jeszcze nie czuł się tak zadowolony. Szok wywołany karkołomnym lądowaniem powoli ustępował. Był gotów na spotkanie z ojcem, który przebywał gdzieś na pokładzie tego lotniskowca. Pewnie zobaczą się dopiero jutro. Alan wszedł w ciemności zalegające śluzę świetlną. Drzwi po drugiej stronie właśnie zamykały się za Crawem; płynący przez nie wąski strumień światła zniknął. Alan ledwie zdał sobie sprawę, że ktoś przy nim stoi, gdy znalazł się w czyichś ramionach. - Witaj na pokładzie, mały. - Tata. - Odwzajemnił uścisk. Cieszył się, że jest ciemno i nie widać, jak bardzo obydwaj są zmieszani. - Dobrze się czujesz? - Tak