Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przypomniała mu się nie kończąca się jazda wzdłuż północnego skraju Oxheadów. Po kilku dniach wspomnienia, sen i jawa rozmyły się, aż wreszcie nie był pewien, gdzie i kiedy był ani czy to, co widział, było prawdziwe, wyśnione, czy może było tylko jedną z holograficznych projekcji, które zsyłało mu Centrum. - Gubernator Yernier jest chory - mówił dalej mężczyzna, jakby Raj w ogóle się nie odezwał. Zignorował również sygnet, choć żołnierze z osobistej Yerniera przepuścili na jego widok strachy na wróble, które były towarzyszami Raja. A oni pochodzili przecież w większości z posiadłości Clerettów z Descott. Posiadłości Barholma, oczywiście, kiedy tylko umrze bezdzietny Yernier... Szambelan nosił stalowy kołnierz, a jego funkcja pokazywała, jak bardzo ufał mu jego pan. Podobnie jak klejnoty na jego dłoniach i pasie. - Nie przestają mu się naprzykrzać - głos niewolnika majordomusa podniósł się o oktawę. - Nikomu na nim nie zależy, nikomu z nich, nie wpuszczę do środka nikogo więcej, nawet gdybym miał zginąć, by zatrzymać was na zewnątrz! Kaltin Gruder i Foley przeszli obok Raja i stanęli twarzą w twarz ze sługą. Z twarzy Kaltina widać było tylko oczy i usta, bo bandaże zamieniły jego głowę w białą kulę. Oczy miał martwe, jak zawsze od dnia, w którym pocisk z pompoma eksplodował na piersi jego brata na chwilę przed tym, jak Koloniści przerwali pościg. Bandaże poplamione były krwią z ran ukrytych pod nimi, a zapach środków dezynfekcyjnych mówił, że ta twarz nie będzie już przystojna, kiedy bandaże zostaną zdjęte. Twarz Foleya nadal miała w sobie tę młodzieńczą niemal piękność, ale w jego oczach nie było już młodości, nie miały one więcej uczucia niż lufy śrutówki, którą przyłożył do gardła szambelana. - Cóż, śmierć to alternatywa dla otwarcia tych drzwi - powiedział Foley z wyraźną obojętnością. - Wybieraj. * * * Śmierć, pomyślał bez emocji. Potrafił sobie przypomnieć czasy, kiedy widok starca walczącego o oddech w wielkim łożu z baldachimem mógł być poruszający. Teraz był to już tylko techniczny osąd, wsłuchiwanie się w szelest oddechu, wpatrywanie się w błękitny odcień palców i ust. Kapłani-lekarze naradzali się, zbliżywszy do siebie. Przez gumową rurkę i igłę wprowadzano coś choremu do żyły, kocioł pełen odrażająco wyglądającej papki warzywnej podgrzewał się na przenośnym piecyku, napełniając pokój dziwnym, piżmowo- ziołowym aromatem. Lampy świeciły słabo, a popołudniowe słońce malowało błękitny jedwab pokoju czerwienią. Oczy mozaikowych postaci na górnej części ścian i suficie zdawały się śledzić każdy ruch spojrzeniem pełnym wyrzutu. Barholm podszedł do stojącego na podwyższeniu łóżka z tabliczką do pisania w dłoni. - Wuju - powiedział stanowczo. - Wuju. - Dotknął ramienia starca, a członkowie świty starego gubernatora rozeszli się po pokoju, szepcząc z oburzeniem. Yernier krzyknął z bólu, a może z żalu, że kiedy otworzył oczy - ujrzał swego siostrzeńca, a nie osobę, do której ciągle mruczał. Jeden z lekarzy podniósł głowę i ruszył w stronę wicegubernatora z zaciętą miną. Drogę zastąpił mu M’lewis, który chwycił go za rękę i to w tak skomplikowany sposób, że kciuk lekarza został przyciśnięty do wierzchu nadgarstka, tuż pod kostkami palców. - Ach, wielebny - powiedział cicho, prowadząc oburzonego kleryka równie łatwo, jak prowadziłby dziecko. - Chodzi o moje zęby. Czasem jak mnie tam zaboli... a to od kiedy ten gówniany szmaciany łeb, błagam waszą wielebność o wybaczenie, mi je wybił. A jeśli wasza wielebność zechciałby... - Rica tu była! - głos Yerniera był piskliwy i sapiący. Między słowami musiał brać wielkie hausty powietrza. Rica, pani Clerett, nie żyła już od prawie dwudziestu lat. - Dlaczego kazałeś jej odejść, Barhie? - Łzy popłynęły po wydatnych kościach policzkowych Descotczyka. - Zawsze naciskasz! Dlaczego nie zostawisz starca w spokoju? Towarzysze i niedobitki z Piątego, którzy towarzyszyli Rajowi, stali w kręgu wokół łóżka na baczność. Żaden z nich nie miał w ręku broni, ale też żaden ze stojących pod ścianami ludzi nie zdradzał chęci przedzierania się przez ich szereg. Otworzyły się drzwi. Raj podniósł wzrok i zobaczył, że wchodzi przez nie Suzette. Mrugnął, nie do końca rozpoznając zakurzoną postać, którą widział rano. Miała na sobie dworską suknię. Obcisły, wysadzany drogimi kamieniami gorset, beret z piórami nad uszami, falbaniasta, koronkowa spódnica, rozcięta z przodu i spięta z tyłu, która pokazywała haftowane pończochy i pantofelki. Suzette podeszła szybko do stojącej przy łóżku Anny. Opadająca aż na ramiona złota peruka przykrywała jej przystrzyżone krótko czarne loki. Rzuciła Rajowi uśmiech, po czym stanęła obok swojej przyjaciółki, patrząc na schorowaną postać Jego Wysokości, wiceregenta Ducha Człowieka Gwiazd, najwyższego autokraty, prawowitego gubernatora, ukochanego przez Radę Legislatywną, z dynastii Clerettów. Na jej twarzy malowało się prawdziwe współczucie, kiedy patrzyła, jak palce chorego bezsilnie zaciskają się na bezcennych syntetykach pościeli. Anna, od kiedy weszła tu ze swoim mężem, uśmiechała się ciągle w ten sam sposób. Lekko rozchylone usta, a w oczach spojrzenie odpowiedniejsze raczej dla zwierzęcia siedzącego na drzewie i patrzącego na umierającą owcę. - Wuju! - powiedział ponownie Barholm. - Musisz podpisać, teraz, to jest twój obowiązek wobec państwa