Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wyobrażam sobie, że takiej mniej więcej satysfakcji musi doświadczać smakosz, popatrując na baterię obiecujących butelek w domowym barku – nie potrzebuje nawet co wieczór degustować ich zawartości, wystarczy miła pewność, że mógłby. Drugi rząd zaś to taka zakurzona poczekalnia, w której nie wiszą żadne rozkłady jazdy, do której nie zagląda żaden dyżurny ruchu, gdzie obok pasażerów z ważnym (choć bez daty) biletem pierwszej klasy pałętają się osobnicy z biletem przeterminowanym, amatorzy jazdy na gapę i zgoła przypadkowe „elementy”: jakieś lektury szkolne, już pewnie skreślone ze spisu, prezenty znajomych źle trafione, szlagiery jednego sezonu, broszurki, przechowywane najpierw dlatego, że jakiś cytat, jakaś tabelka może się przydać, a potem – bo się o nich z gruntu zapomniało. Kiedy więc z konieczności muszę kilka tomów przemieścić do drugiego rzędu, dokonuję tej operacji nie tylko z żalem, ale i z poczuciem, że jest to 56 zabieg nie fair, niesprawiedliwość, właściwie zdrada. Nie pomaga powtarzanie tytułu jednego z opowiadań Kundery: Niechaj wczorajsi zmarli ustąpią miejsca umarłym dziś, bo i nowe książki są żywe, i te, które ustępują im miejsca, są krzepkie i zdrowe. Mówię sobie: trudno, to na tymczasem, potem znajdzie się przecież jakieś wyjście. Może się znajdzie, kto wie... Z drugiej strony jednak... Co z oczu, to z serca, ale i co z serca, to z oczu. Są też książki, które przesuwam do „poczekalni” z całym przekonaniem, że na to zasługują, że jeśli tu ma być o zdradzie mowa, to w każdym razie nie o mojej. Bo ze znajomościami, przyjaźniami literackimi rzecz ma się podobnie, jak z wszelkimi przyjaźniami w życiu. Są takie, które zawarte jeszcze w młodości, odnowione po latach, są żywe i krzepiące; są i takie, które odnowić się nie dają, i wreszcie takie, które usychają stopniowo, nieznacznie, ale nieodwracalnie. Istnieją także – w literaturze i życiu – zerwania gwałtowne i dramatyczne, ale na szczęście rzadkie. Ostatnio, poirytowana długim a daremnym poszukiwaniem Wielkości urojonej Lema, postanowiłam wszystkie jego książki, rozproszone wśród eseistyki, serii Nike, książek syna, zebrać w jedno miejsce. W które? Na półce z literaturą współczesną nie ma już ani centymetra wolnego. Coś trzeba przesunąć. Ofiarą padł Parnicki. Ale czy ofiarą? Książki jego stanęły w drugim rzędzie całym blokiem, w pierwszym, jako drogowskaz, pozostał Koniec „Zgody Narodów”, ostatnia z książek tego autora, po przeczytaniu której wiedziałam więcej niż przedtem, która wprowadziła do mojego sposobu myślenia o historii nowe punkty odniesienia, ukazała nową skalę skomplikowania. Następne czytałam z dobrą wolą, broniąc się przed rozczarowaniem, które jednak nadeszło. To, co tak fascynowało w Końcu „Zgody Narodów”, zderzenie różnych cywilizacji, fakty, które zmieniały swe znaczenie zależnie od punktu widzenia, splątany węzeł uwarunkowań kulturowych i indywidualnych, w dalszych tomach potęgowało się do niemożliwości, wątki fabularne i myślowe, różne eksperymenty typu „gdyby jednak wtedy to, to tamto...” sumowały się w końcu albo w nieprawdopodobieństwo, albo we wniosek, że „naprawdę” nie istnieje. Taki wniosek kazał mi z sympatią myśleć o wyczynie Sokratesa, który słuchając wykładu Zenona z Elei o tym, że ruch jest niemożliwy i Achilles nigdy nie przegoni żółwia, wstał z ławy i w milczeniu zaczął obiegać wokoło filozofa i słuchaczy. I z pobudek podobnych do tych, które kierowały wielkim Ateńczykiem, sięgałam dla równowagi po, dajmy na to, Dzieje Rosji Bazylowa. Manewr został dokonany, na półce z polską prozą współczesną powstała nawet mała rezerwa, w sam raz na Fantastykę i futurologie (kiedy wreszcie uda mi się ją nabyć) albo na trzy, cztery powieści, jeśli takowe się ukażą. Co do tego ostatniego, nie mam przesadnie wielkich nadziei. Oczywiście, powieści ukazuje się dużo, ale... Wśród moich rozstań literackich notuję nie tylko Parnickiego. Przestał mnie pasjonować cały świat prozy, którą umownie można nazwać „eksperymentalną”. Kiedy czytam w recenzji, że powieść „w formie pozornie chaotycznej narracji kwestionuje...” albo „pozornie dowolnie autor zmienia co chwila bez uprzedzenia osobę narratora, czas akcji, a nawet gatunek prozy”, czy „zmienność form narracji, mieszanie planów realnych z nierealnymi” itp., JUŻ, niestety, wiem „o czym to będzie”. W najlepszym razie 57 o tym, o czym pisał Pirandello (Jest tak, jak się państwu zdaje), Frisch (Powiedzmy: Gantenbein), Faulkner (Absalomie, Absalomie). Chaos, nieprzenikalność świata i motywów ludzkich działań, wieloznaczność spiętrzona do nieskończonoznaczności – oczywiście, to też istnieje. Tak jak istnieje (ufam) „kilka prostych prawd”. Przebijając się ku nim przez „duszącą mgłę nieporozumień”, szukam wśród pisarzy przynajmniej współtowarzyszy niedoli, jeśli już nie pomocników. I coraz trudniej ich znaleźć. Z jednej strony – głosiciele półprawd dla półgłówków, z drugiej – budowniczy napowietrznych wież o fundamentach z papieru i hełmach z dymu. Jest taki wiersz Heinego, opisujący barokowy obraz, na którym gotowego do boju rycerza opadły amorki, zabierają mu mimo nieudolnego oporu lancę i miecz, wiążą go łańcuchami z kwiatów. Ostatnia zwrotka wiersza brzmi (tłumaczę prozą, bo wierszem nie umiem): Tak i ja w lubych przeszkodach, Oplątuję się rozkoszą i cierpieniem, Podczas gdy inni muszą walczyć W wielkiej walce epoki. Odstawiając ten i ów tom do drugiego rzędu, myślę coraz częściej: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!” 58 Wspomnienie osobiste Krążył w czasie okupacji w moich rodzinnych stronach następujący epigram: Mąki nie mamy – placki jadamy, Wojska nie mamy – wojnę wygramy