Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Bodenstein zasuwając za sobą ciężkie rygle drzwi, jąkającym się mówił głosem: - To niegodnie, panno Tholden! bo dla mnie, miły ptaszku, ty zawsze jesteś panną Tholden. Tyś moja narzeczona; pamiętasz w Bazylei? - przyrzekłaś mi dać swoją rękę za uzdrowienie twej konającej matki! - A potem oszukaliście mnie!- Nieprawdaż, kochanko, że zapomnisz o tym twoim niby mężu, przeklętym czarnoksiężniku? - Ha! ha! Spodziewaliście się, że wam się uda zręcznie uniknąć pułapki. Ale nie tak łatwo podejść Adama von Bodenstein! Oho! nie tak łatwo takich się ludzi oszukuje. - Ja też to siedzę sobie spokojnie i bawię się w gospodzie Pod Zielonym Lisem, a ci tu wymknęli się cichaczem, jak prawdziwe lisy! Szczęście, że wyszedłem przypadkiem i dostrzegłem tego tatara - wiesz, tego służącego u wariata alchemika z piekielnym nazwiskiem! Tak, kochanko! spostrzegłem, że unosi coś z gospody. O! bo ja, chociaż tak! - rozumiesz mnie, chociaż trochę piję, jednak dobry mam wzrok. Ja w tej chwili lecę do twego mieszkania, a tu otwarte drzwiczki i klatka pusta, ptaszek uleciał! - Dalejże więc, zawołałem moich kamratów, dwóch pachołków od miejskiego oprawcy; dzielne chłopaki, i dalej w ślady za jegomościem. Zwijał się jak kot przed chartami, ale i ja nie w ciemię bity; złapałem go i tam na rogu związany leży na bruku, kamraci moi pilnują go. - Ale cóż to, milczysz, płaczesz? Nie bój się, kochaneczko, nikt tu nie przyjdzie. Czy ci moje odwiedziny niemiłe? Arminio! ja ciebie tak kocham! Bodaj mnie wszyscy szatani porwali, ja ciebie tak kocham, jak mojego Paracelsa... Nie załamuj dłoni! Mówiąc to klękał przed swoją ofiarą, ale żona Kosmopolity, uciekając w kąt pokoju błagającym głosem z rozdzierającą boleścią rzekła: - Panie Bodenstein, ulituj się nad słabą kobietą! Jeżeli miałeś co drogiego w życiu! rodziców, brata, przyjaciela - jeśliś cokolwiek na świecie kochał prawdziwie, w to imię zaklinam cię, uwolnij mnie, ja w tej chwili czuję, jakby mi głos jakiś szeptał: "Bóg cię ukarze! wyjdź!" - Chcesz skarbów? - patrz, oto w tej szkatułce jest ich więcej niżbyś mógł marzyć o tym - weź je, a uwolnij mnie. I padła w szerokie krzesło, nieruchoma, oczy zamknęła, a wszystkie cierpienia całego życia w jednę iskrę się zmieniły i uderzyły jej serce w tej chwili. Bodenstein podniósł się z głupowatym uśmiechem, poszedł do stołu, otworzył szkatułkę leżącym na niej kluczykiem i zamilkł z podziwienia. Szkatułka pełna była złotych puszek znacznej wielkości, napełnionych czerwonym, szklistym proszkiem. Na wierzchu leżała niewielka flaszka kryształowa pełna karmazynowego przezroczystego płynu. - Ha! - zawołał osłupiały - kamień mędrców i eliksir nieśmiertelności. I wszystkie cuda przywiązane do tych dwóch nazwisk z krainy nadziemskiej stanęły mu przed oczami. A na jego twarzy błysnął wyraz lubieżnej, nieopisanej chciwości i żądz zwierzęcych