Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nowy Jork to nie Wiedeń; Susie co prawda próbowała wyleźć z niedźwiedziej skóry, ale w Greenwich Village spokojnie wracała do nałogu i nikt tego nawet nie zauważał. Do spółki z dwiema innymi kobietami wynajmowała mieszkanie, które za całą łazienkę miało sedes, zlew i kran z zimną wodą; przyjeżdżała do nas, żeby się wykąpać, ale wolała to robić u Lilly w „Stanhopie” niż w ociekającej przepychem łazience Franka na Central Park South 222; podejrzewam, że potencjalne zagrożenie ze strony klozetów chlustających wzwyż sprawiało jej dodatkową przyjemność. W tamtym okresie usiłowała zostać aktorką. Obie jej współlokatorki należały do grupy zwanej Warsztatem Ulicznym. Był to warsztat dla aktorów, kształcący ulicznych klownów. Frank twierdził, że gdyby Mysikról jeszcze żył, to mógłby dostać tam etat. Ale ja uważałem, że jeśliby w Wiedniu istniało coś w rodzaju Warsztatu Ulicznego, to może Mysikról dożyłby naszych czasów. Potrzebne są takie miejsca, w których można się uczyć tańców ulicznych, sztuki naśladowania zwierząt, pantomimy, jazdy na jednokołowych rowerach i terapii krzykiem, a także odgrywać sceny upodlenia - ale tylko na niby. Susie twierdziła, że Warsztat Uliczny przede wszystkim uczy ją odnajdywać bez niedźwiedziego kostiumu tę pewność siebie, którą ma, kiedy występuje jako niedźwiedzica. Nie ukrywała, że idzie to pomału; tymczasem kazała jednak specowi od zwierzęcych kostiumów z Greenwich Village przerobić swój niedźwiedzi strój - ot, na wszelki wypadek. - Powinieneś go teraz zobaczyć - powtarzała. - No bo jeżeli ci się zdaje, że przedtem wyglądałam jak prawdziwy niedźwiedź, to jeszcze niewiele wiesz! - Rzeczywiście nieźle się prezentuje - powiedział mi Frank. - Paszcza wygląda nawet, jakby była wilgotna, a ślepia są po prostu niesamowite. No i te kły - rzekł Frank, wielbiciel kostiumów i mundurów. - Kły są wspa- niałe. - Ale przecież my chcemy, żeby Susie wreszcie wyrosła z niedźwiedzicy - stwierdziła Franny. - Chcemy, żeby wylazł z niej ten niedźwiedź, co w niej tkwi - rzekła Lilly, a my zaczęliśmy chrząkać wszyscy naraz i wydawać różne inne obrzydliwe dźwięki. Lecz kiedy opowiedziałem Susie, jak to Franny i ja uratowaliśmy się nawzajem przed sobą - tylko po to, że- by znów się napatoczyć na Chippera Dove - podeszła do tego ogromnie rzeczowo; dla swoich bliskich zawsze była niezastąpioną przyjaciółką, gotową służyć im w ciężkich czasach za niedźwiedzia. - Jesteś u Franka? - spytała. - Tak - odparłem. - Zaraz tam będę. Wytrzymaj chwilę, młody. Uprzedź portiera. - Mam mu powiedzieć, żeby wpuścił niedźwiedzia czy ciebie? - Jeszcze się kiedyś zdziwisz, kotku, jak zobaczysz najprawdziwszą Susie - powiedziała. I rzeczywiście pew- nego dnia mnie zadziwiła. Ale nim dotarła na Central Park South 222, zadzwonił jeden z sześciu telefonów Franka. Była to Lilly. - Co się stało? - spytałem. Dochodziła druga w nocy. - Chipper Dove - szepnęła Lilly wystraszonym głosikiem. - Dzwonił tu! Chciał mówić z Franny! A to skurwiel, pomyślałem. Żeby do dziewczyny, którą zgwałcił, dzwonić w nocy i ją budzić! Chciał się wi- docznie upewnić, że Franny mieszka w „Stanhopie”. No, to już wie. - Co mu Franny powiedziała? - zapytałem. - Nie chciała z nim rozmawiać - rzekła Lilly. - Nie mogła. Nie była w stanie poruszyć ustami. Słowa nie chciały jej przejść przez gardło. Powiedziałam, że Franny wyszła, a on na to, że jeszcze zadzwoni. Lepiej do nas przyjedź. Franny się boi - szepnęła Lilly. - Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby się bała. Nie chce nawet z powrotem się położyć, tylko wciąż wygląda przez okno. Pewnie myśli, że on ją znowu zgwałci. Poszedłem do Franka i go obudziłem. Siadł wyprostowany, zrzucając z siebie kołdrę i odtrącając krawiecki manekin. - Dove - szepnąłem. To wystarczyło. Zaledwie powiedziałem „Chipper Dove”, Frank zbudził się, jakby przez wszystkie minione lata ani na chwilę nie przestał walić w czynele. Nagraliśmy ojcu wiadomość na magnetofon przy łóżku. Powiedzieliśmy tylko tyle, że jesteśmy w „Stanhopie”. Ojciec całkiem nieźle sobie radził z telefonem: po prostu liczył dziurki w tarczy. Mimo to często się mylił, i tak go to złościło, że za każdym razem krzyczał na tego, kto z drugiej strony podniósł słuchawkę - zupełnie jakby to tamta osoba zawiniła. - Jezu! - wrzeszczał. - Sam pan jesteś pomyłka! W ten sposób on i jego Laga z Louisville na miarę swoich skromnych możliwości sterroryzowali część No- wego Jorku. Kiedy Frank i ja wychodziliśmy z domu na Central Park South 222, w drzwiach spotkaliśmy się z Susie. Musieliśmy pobiec po taksówkę aż do Ronda Kolumba. Susie nie miała na sobie niedźwiedziego kostiumu, tylko stare spodnie i trzy swetry włożone jeden na drugi. - Jasne, że Franny się boi - powiedziała, kiedy pędziliśmy w stronę „Stanhope’a”. - Ale musi się w końcu rozprawić z tą historią. Strach to jeden z pierwszych etapów, moi drodzy. Jeżeli uda jej się wyjść z tej cholernej fazy, to wejdzie w stadium gniewu. A jak poczuje gniew, to już będzie w domu, nareszcie wolna. Spójrzcie tylko na mnie. Frank i ja spojrzeliśmy na nią, nic nie mówiąc. Wiedzieliśmy, że pod nogami mamy głębię. Franny owinięta kocem siedziała na krześle przysuniętym do samego grzejnika i wyglądała przez okno. Gmach Metropolitan Museum stał w przedświątecznym chłodzie niby zamek porzucony przez króla i królową - tak opuszczony, jakby spoczywała na nim klątwa; omijali go nawet wieśniacy. - Jak ja teraz wyjdę na ulicę? - szeptem spytała mnie Franny. - Wszędzie mogę go spotkać. Nie odważę się wyjść. - Franny, Franny - powiedziałem. - On cię nigdy więcej nie dotknie. - Nie trzeba jej o niczym zapewniać - przerwała mi Susie. - Nie tędy droga. Trzeba zadawać pytania. Spytaj- cie, co by chciała zrobić? - Franny, co byś chciała zrobić? - spytała Lilly. - Zrobimy wszystko, co zechcesz - powiedział Frank. - Zastanów się, co byś chciała, żeby się stało - rzekła do Franny niedźwiedzica Susie. Franny zadrżała, szczękając zębami