Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Valjean i jego peleryna. To było to. Umieścił ją w jednym z teledysków, Canadaytime, a Valjean uparł się, żeby coś takiego mieć naprawdę. Ciągnęła prąd, jak Drakula krew, pewnie ważyła z tonę z tymi wszystkimi wmontowanymi słonecznymi kolektorami, a Val- jean miał ją włączoną przez osiemnaście, dwadzieścia, trzydzieści godzin bez przerwy, czy coś takiego. Valjean i jego peleryna. Eckle-stone stroi się a Moray gra jam z dzieciakami jak dawniej, zanim Canadaytime przerzucili się na wideo. Było miło, mógłby słuchać jamu Moray i dzieciaków przez całą noc, ale komuś zachciało się wypadu, a cała zgraja ludzi była skuta na tyle, żeby uznać to za świetny pomysł. Włącznie z nim. Pamiętał, jak wepchnęli go do wynajmiaka z jakimiś ludźmi. Przestało być miło. Kiedyś miał prawdziwy samochód, ale to było przed L.A - L.A. w wielkiej C-A - i wydawało mu się, że opowiadał o tym komuś w drodze do Fairfax. A może mówił tylko do siebie w myślach. Czasami przy tej muzyce trudno było to odróżnić. W każdym razie menedżer programów w jego głowie znał polecenia: graj przez cały czas, i graj głośno. Rozstawili się w starym zwariowanym Gilmore Park, a właściwie w tym, co jeszcze z niego zostało. Pewnego dnia pojawi się ktoś z dużą kasą, żeby dokończyć odnawianie tego, co Wielki rozpieprzył. Pod chemicznymi lampami na słupkach, które wystarczyło potrząsnąć, żeby świeciły, park wyglądał niczym powierzchnia Marsa, a może tak wyglądałby Mars po tym, jakby go już ludzie obsrali. To go trochę zmartwiło, ale przynajmniej straganik z piklami był czynny (Dlaczego, panie władzo, to nie żaden barek narkotykowy, to tylko straganik z piklami), więc wyciągnął trochę tej uciechy od pannicy w zabójczej masce flaminga z piórami sterczącymi do samego nieba. Ogłupiające programy hakerskiej dzieciarni już pracowały - to łatwizna, bez kitu, robisz obejście na sensorach alarmu nadzoru i wciskasz mu symulowane dane, jakie chcesz, naprawdę niezły wypas, sama to robiłam - starał się okazać zainteresowanie tej małej, ponieważ była taka przejęta, przejęta i młoda. Poza tym było to trochę jak historia jego własnego życia: po prostu zrób obejście na sensorach i wciśnij takie dane, jakie chcesz. Albo uciecha popsuła się w puszce, albo po prostu nie była zbyt mocna, bo naszło go jakieś przykre uczucie, którego nie mógł się pozbyć. Nic, co mógłby namierzyć, ale uczucie osłabło, nim Valjean zdołał go dopaść i wybić mu to z głowy. Właściwie to nigdy nie potrafił naprawdę zrozumieć, co jest takiego nadzwyczajnego w wypadach. Zobaczyć jak się hula, zanim pokażą się gliny. Chociaż raz był na jednej imprezie na samym środku jakiegoś zamkniętego pasa autostrady, było w niej coś z cholernie sprawiedliwej kary. Ta jedna jedyna, warta była aresztowania i grzywien. No więc po Fairfax... tak, jechał sobie w ciemności, planując że uda się do domu, naklei sobie na łeb, sponiewiera się i odleci do krainy wideo, kiedy nagle zabzyczał telefon. Nie pękaj, zwrócimy za ciebie tego wynajmiaka, ale to imperatyw, żebyś jechał z nami. Imperatyw. Im-kurwa-peratyw. To był Rivera. Giną zawsze znikała, kiedy przychodził Rivera, ponieważ Rivera zawsze przychodził z Galenem, a Giną mogła równie dobrze go zabić, co olać. On sam nie miał do chłopaka cieplejszych uczuć za to, co stało się z EyeTraxx, mimo iż Galen załatwił mu kontrakt. Jego zdaniem EyeTraxx zawsze należeli do Beatera, nawet po tym, jak Beater stracił większość udziałów za długi na rzecz Galena. Galena nie było tam na początku, kiedy Beater składał to do kupy. EyeTraxx Wideo. On tam był. Był tam w dniu, w którym Beater sprzedał stary autobus na trasy na złom. W trasy nikt już nie jeździł; wszędzie królowało wideo. Miliardy maleńkich firm produkujących teledyski zaczęło, jak się zdawało, wyrastać niczym grzyby po deszczu, wszędzie, ale EyeTraxx byli inni, ponieważ Beater wciąż był Beaterem, a firma nie była niczyją maszynką do robienia szmalu. Stała się nią później, po tym, jak przejął ją Galen. Na samym początku tworzyli cholerne wizje. Wideo już wtedy nie było niczym nowym, ale przez cały czas ulegało udoskonaleniom, wszystko to, co można było robić, kombinezony symulacyjne i sztuczna-kur-wa-rzeczywistość, cholera, w końcu człowiek sam mógł stać się muzyką. A potem ten nawiedzony cudowny dzieciak - skąd on się wziął? skądś - który zmiksował symulację Wielkiego Boga Elvisa wywalającego solówki z kilkoma późniejszymi pokoleniami gwiazdorów rocka-billy, zbyt odległych od siebie w czasie, żeby się spotkać w rzeczywistości, chociaż jednym, którego naprawdę lubił, był Latin-Satin z 2002 wykorzystujący Wielkiego Szaleńca Jima Morrisona z XX wieku. Niech to szlag, to był prawdziwy kurwa-jego-mać ogień. Miał wspaniałe wizje dla Beatera, jeszcze większy ogień, a Beater potrafił je zrealizować, naprawdę to potrafił, muzyka Beatera i jego wizje, tylko że Beater musiał odejść i skończyć z tym. Po prostu dał sobie spokój, przykrył swój syntezator i zrobił z niego biurko, bi-zmen całą gębą. Nawet bez najmniejszego znaku protestu. Gdyby wierzganie cokolwiek pomogło, synu, wierzgałbym, ale granie na żywca to przeżytek. Większość z tych nowych, którzy przychodzą, leje na kluby. A teraz przyszedł koniec na mnie. To już nie jest mój syntezator. Ty nim jesteś