Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niech sobie myśli, że jest bezpieczny, że oszukał wariograf. Niech się rozluźni, straci czujność, a wtedy zaprowadzi nas do tego ich sztabu czy centrali... Bardzo rozsądna decyzja. W końcu niczym nie ryzykują i nicze- go nie tracą. A może umieścili mi pod skórąjakąś mikropluskwę, taki czujnik, żeby stale wiedzieli, gdzie jestem, z kim rozmawiam, co robię? Zobaczymy. Kto ostrzeżony, ten uzbrojony. Wypuścili mnie. Gadatliwy kierowca, wioząc całą grupę świeżo zwolnionych - głównie z aresztu - opowiadał, że bunt już stłu- miono, że nadciągnęły oddziały wojskowe i Sylwania została spa- cyfikowana. Wzięto wielu jeńców i teraz będą ich sądzić. Podob- no jednak niektórym udało się wyśliznąć. Blokada Sylwanii nie była stuprocentowo skuteczna, a rebelianci mieli swoje statki, któ- re, jak się okazało, czekały na wysokich orbitach, a potem zabrały startujące z planety wahadłowce. Wielkie szychy w sztabie - pa- plał bez przerwy kierowca - są bardzo przejęte. We wszystkich bazach na tyłach nie mówi się o niczym innym. Dobrze mówiło stare powiedzenie, że „gaduła to zdobycz dla szpiega". Skąd buntownicy wzięli statki? Własna flota? Sami je zbudowali? Gdzie? Na tych nielicznych, rzekomo niepodległych planetach, trzęsących portkami przed Imperium? Bo chyba nie dostali w prezencie od Obcych! Załadowali nas wszystkich na wojskowy transportowiec, który leciał nie na Nowy Krym, gdzie już zdążył powrócić Tannenberg, lecz na I wołgę. - Tak nazywaliśmy dużą i bogatą planetę, pełniącą w naszym sektorze rolę węzła komunikacyjnego. Tam miałem cze- kać na „okazję" na Nowy Krym... Dziwnie się czułem, gdy nagle znalazłem się z dala od wojny, koszar i swojej drużyny - prawie jak wolny człowiek. Wprawdzie na [wołdze kilkanaście razy sprawdzały mnie patrole, ale wszyst- ko - polecenie wyjazdu służbowego, mundur i tak dalej - miałem w porządku, więc najbardziej nawet upierdliwy major nie miał się do czego przyczepić. Na liniowiec na Nowy Krym miałem czekać trzy dni. Zareje- strowałem się w komendanturze, zostawiłem swój chudy worek w malutkim pokoju przyportowego hoteliku i ruszyłem na włó- częgę po mieście. Iwołga jest dużąi świetnie prosperującąplanetą. Nie ma wpraw- dzie tak ciepłego i łagodnego klimatu jak mój ojczysty Nowy Krym — przez pół roku panuje tu surowa zima — za to w ziemi pełno wszelkich możliwych surowców, a pola sąbardzo urodzajne. Dzię- ki temu dość szybko zrezygnowano tu z chlorelli i innych cudów mikrobiologicznej syntezy. Iwołga stała się pierwszą naprawdę samowystarczalną planetą sektora i jako pierwsza dobrowolnie weszła w skład Imperium. Znaczny procent ludności stanowili przedstawiciele „rasy panów", więc aż mi się w oczach mieniło od różnego rodzaju bawarskich piwiarni, hamburskich jadłodajni i reńskich garkuchni. Na Iwołdze przyciąganie jest nieco wyższe niż na Nowym Krymie, ale można wytrzymać. Co prawda po ja- kimś czasie czujesz nieodpartą ochotę, żeby, jeśli już się nie poło- żyć, to przynajmniej usiąść. Nawet mi się tu podobało, choć w powietrzu czuć było smog. Na peryferiach miasta dymiły liczne kominy, jakby nie słyszeli tu nigdy o ochronie środowiska, a po ulicach krążyło, jak na mój gust, zbyt dużo uzbrojonych patroli w pełnym rynsztunku bojo- wym i pancerzach. Czy działo się coś, o czym nie wiedziałem? I ludzie byli dziwnie przygnębieni. Na twarzach kelnerek i barma- nek wykwitały dyżurne uśmiechy, ale w oczach widniał ołów. Zresztą co mnie to obchodzi, nie zamierzam mieć z nimi dzieci... Trzy dni później odleciałem na Nowy Krym. W Tannenbergu powitali mnie jak długo oczekiwanego krewne- go. Uśmiechali się, poklepywali po ramieniu, nawet dowódca kom- panii przystanął i pogratulował mi powrotu do zdrowia oraz awan- su. Jak się okazało, wszyscy już znali moją historię. Nasza wspaniała tajna policja państwowa zrobiła ze mnie bohatera. Nie dość, że zdjęto ze mnie wszystkie oskarżenia, to jeszcze wyszło na jaw, że dzięki mnie udało się zatrzymać kilku uciekinierów, co umożliwiało Tannenbergowi zachowanie twarzy. Okazało się rów- nież, że czeka na mnie podpisany przez Vallensteina rozkaz, przy- znający mi medal „za odwagę". Na moim rękawie, pomiędzy rozchodzącymi się jak litera V pro- mieniami naszywki, pojawiła się czteroramienna gwiazdka. Chłopcy powitali mnie jakby nigdy nic. Żaden nie miał już pre- tensji o pamiętne mordobicie na Sylwanii, żaden niczego nie wy- pominał. Chang nadal leżał w szpitalu, zastępstwa jeszcze nie przy- słali. Dowódcy plutonu przybyła kolejna baretka... Bunt na Sylwanii, jak powiedział mi potem porucznik, rzeczy- wiście został bardzo dobrze przygotowany, więc nikogo nie zdzi- wiło, że powstańcy próbowali uwolnić swoich. Jak się okazało, rebelianci mieli przygotowane wahadłowce, wzlatujące z najbar- dziej nieoczekiwanych miejsc planety, krążowniki zaś, które je zabierały, również wyłoniły się nagle, jakby znikąd