ďťż

Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. Ma­łego i gru­bego, w do­datku czło­wieka, to łatwo na­stra­szyć...Kar­cen raŸno na­parł ra­mie­niem na wy­sokie wrota. Otworzyły się bez­sze­lest­nie. Ze œrodka buchnęła go­ršca wil­goć i za­pach kwiato­wych per­fum. Woń ta zu­peł­nie nie od­po­wia­dała temu, co zoba­czyli.Wy­soki hol wy­glš­dał jak po bi­twie. Stosy po­ła­ma­nej broni, zniszczo­nych me­bli i gruzu po­przety­kane były po­roz­ry­wa­nymi cia­łami astralnymi nie­zli­czo­nych wo­jow­ni­ków, koni i psów.Kar­cen, choć przywy­kły w swym za­wo­dzie do okrop­nych wi­do­ków, na te drga­nia po­ury­wa­nych koń­czyn i ro­ze­rwa­nych tor­sów nie był w sta­nie pa­trzeć. Nie­które psie łapy jesz­cze dra­pały pazu­rami po­wie­trze, koń­skie głowy to­czyły pianę, a wy­łu­pane oczy krę­ciły się wo­kół swych osi z roz­sze­rzo­nymi Ÿre­ni­cami.Mel­kon­seron z twa­rzš jak głaz parł przed sie­bie, roz­ko­pujšc na boki więk­sze prze­szkody.— Po­przednim ra­zem był tu bar­dziej ko­biecy wy­strój — stęk­nšł Kar­cen, wdrapujšc się na ko­lejny stos ciał.Ko­niec holu, odle­gły od wej­œcia o ja­kieœ dwie­œcie kro­ków, roz­œwie­tlony był bladš po­œwiatš nie­bie­skich po­chodni, za­tkniętych nad pro­stym, ka­miennym por­talem.— Boże, boże ratuj mnie... — jęk­nęło oparte o por­tal ciało astralne. Wy­ciš­gnęło do Mel­kon­se­rona drżšcš koń­czynę bez dłoni. Chyba jako je­dyne w ca­łym holu za­cho­wało jesz­cze œwia­do­moœć i więk­szoœć swej gór­nej po­łowy.— Masz pe­cha — syk­nšł Mel­kon­seron. — Je­stem nad­bo­giem. Trzeba było wczeœniej bła­gać o po­moc swo­jego boga.— Ale ja prze­cież... — jęk­nšł Mgłatuluj, bo jego to było ciało — zgi­nš­łem jako wo­jow­nik boga Ku­una...— Masz za­tem szczęœcie — od­burk­nšł przez ra­mię Mel­kon­seron. — U niego miał­byœ go­rzej.— Co tu ro­bisz? — za­gad­nšł Kar­cen. — Py­tam z cie­ka­wo­œci, uprzedzam też od razu, że nie je­stem żad­nym bo­giem ani ni­czym w tym ro­dzaju.— Sama Œmierć naka­zała mi i moim lu­dziom wró­cić na zie­mię w spe­cjal­nej misji bo­jowej i... — beł­kotał Mgłatuluj.— Już za życia po­wi­nie­neœ był pojšć, że nigdy, ale to prze­nigdy nie po­winno się wie­rzyć do­piero co po­zna­nym ko­bie­tom, a zwłaszcza tym ład­nym — po­wie­dział mag i ru­szył za Mel­kon­sero­nem.We wszyst­kich mija­nych po­mieszcze­niach było duszno i wil­gotno. Me­ta­liczna skóra Mel­kon­se­rona rozja­œniała wnę­trza mi­go­tli­wym bla­skiem. Kar­cen pil­no­wał, by nie od­dalić się od niego wię­cej niż o stopę. Wę­dro­wali już tak długo, że mag za­czšł przy­pusz­czać, iż po­my­lili za­mek. Po­przednim ra­zem sie­dziba Anielicy wy­da­wała mu się wy­kwintna i przytulna, mimo eks­cen­trycznego wy­stroju. Te­raz ko­ryta­rze ciš­gnęły się w nie­skoń­czo­noœć, schody pięły na gór­skie wy­soko­œci, a kom­naty po­mie­œcić by mo­gły całe ulice Atrim. Miał coraz sil­niej­sze wra­żenie, że przemie­rzajš zada­szone strzeli­stymi skle­pie­niami, po­tężne mia­sto. A Mel­kon­seron wy­trwale po­dšżał przed sie­bie, ni­czemu się nie dzi­wišc.W końcu do­szli do głównej, zna­nej im oby­dwu, kuli­stej sali bie­siad­nej. Spoj­rzeli na sie­bie prze­ni­kli­wie, za­sta­na­wia­jšc się, czy w zwišzku z tym wnę­trzem majš takie same wspo­mnienia. Gdy Mel­kon­seron obej­rzał już roz­grzane i dy­szšce ob­razy w pa­mięci maga, po­sta­no­wił swoimi wy­czy­nami się nie chwalić.— Ta­kie tam... dawne dzieje... — mruknšł wy­mi­ja­jšco Kar­cen, tak na wszelki wy­pa­dek, gdyby nad­bóg ze­chciał prze­œwie­tlić jego pa­mięć.— ChodŸmy, pew­nie nasza pięk­noœć znowu sie­dzi w wo­dzie — od­rzekł Mel­kon­seron, ni­czego nie dajšc po sobie po­znać.— Albo kšpie się we wła­snej krwi — do­dał z ulgš mag. — Cza­sami tak robi, gdy ma zły hu­mor.Znowu ru­szyli nie­koń­czš­cym się ko­ryta­rzem, a po­tem na­stęp­nym i na­stęp­nym. Kar­cen, wal­czšc ze zmę­cze­niem, za­sta­na­wiał się, co spo­wo­do­wało tak gi­gan­tycznš me­ta­mor­fozę sie­dziby Anielicy. Gdzieœ w głębi obo­la­łego i na­pię­tego mó­zgu kieł­ko­wało po­dej­rze­nie, że wszyst­kiemu winna jest obec­noœć Mel­kon­se­rona, któ­rego wie­lo­wy­mia­rowa struktura, nie mo­gšc po­mie­œcić się w tym oto­cze­niu, po­wo­duje zmiany wszelkich kształtów i wiel­koœci. Przy­po­mniały mu się drzwi w do­mo­stwie Mek­cha, zmienione ubocz­nymi wy­ła­do­wa­niami ma­gicz­nymi. Ob­raz ten wy­dał mu się nagle nie­skoń­cze­nie odle­gły i blady, jakby z po­przedniego życia