Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Pozostanę tu jeszcze kilka tygodni w sanatorium dla rekonwalescentów. Możemy się często spotykać. I spotykaliśmy się prawie codziennie. Przebywając razem ca- i godzinami, serdecznie się polubiliśmy. Byli nieznużeni irzypominaniu sobie szczegółów i trafnie — jak mi się wy- ało — malowali tło wypadków sprzed sześćdziesięciu lat. sególnie wspomnienia Jacka Davisa były nader ciekawe i waż- ila mnie. Przez kilka lat — niemal aż do tragicznej śmierci ego Bizona — stale przebywał u jego boku, będąc czymś odzaju osobistego sekretarza. Obowiązkiem Jacka było mię- innymi kilkakrotne przepisywanie wspomnień — tych au- ycznych — Małego Bizona. Chociaż trzynaście lat już minęło śmierci autora, kapral dokładnie przywodził sobie na pamięć tylko całe rozdziały tego, co przepisywał, ale także drobne 'az szczegóły, a nawet słowa i treść różnych rozmów, jakie :y Bizon przytaczał w swym dziele. Kapral skrupulatnie to ;ystko mi podawał, a ja pilnie spisywałem. >zięki tym wspomnieniom braci Davisów wypełniłem kilka-cie zeszytów pierwszorzędnym materiałem źródłowym. Chao-zne zrazu urywki zaczęły układać się w coraz pełniejszy obraz eszłości. Gdy w kilka tygodni później żegnaliśmy się na dworcu tnipeskim, zapiski te stanowiły zamkniętą całość jako źródło do szego ich opracowania. )becna książka — biografia Małego Bizona — nie ma wiele solnego z książką wydaną swego czasu przez amerykańskich dawców w Nowym Jorku i pokrywa się z nią raczej w ogólnych, iowych wiadomościach. Jest prawdziwym, nie sfałszowanym ńciem opisanej epoki i tym różni się od tamtego wydania. chem oraz wielu podanymi wydarzeniami zbliża się do pierwot-»o, nie wydanego rękopisu indiańskiego autora — z tym, że ma-iału informacyjnego dostarczyło mi dwóch wiar ogodny ch krew-:h Małego Bizona, natomiast ujęcie całości, wybór materiału iz kształt literacki pochodzą ode mnie. ARKADY FIEDLER CZQŚĆ I MY TAKŻE CHCEMY POKOJU! 1. Zajście z Ruxtonem T J ESTEM Indianinem z bitnego szczepu Czarnych Stóp. Ojczyzna moja należy do krain najpiękniejszych na świecie. Są to prerie u podnóży Gór Skalistych, tam gdzie rozcina je granica między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi, prerie niezwykle rozfa-lowane, jak gdyby twórczy wicher wzburzył morze bujnych traw. Liczne rzeki, spływające ze śnieżnych stoków góskich, wyżłobiły tu głębokie doliny, a w tych dolinach, w gąszczu leśnym, roiło się od wszelkiej zwierzyny. Zwierząt futerkowych, zwłaszcza bobrów, było u nas dawniej tak wiele, że wszystkie sąsiednie szczepy, a więc Kri, Assini-boinowie, Siuksowie, Wrony, wkradały się na nasze łowiska i trzeba było staczać z nimi bezustanne walki. Jeszcze gorzej było z białymi łowcami, którzy wdzierali się do nas od przeszło wieku i mieli znakomite strzelby. Ale im wszystkim szczep nasz dawał radę, był natomiast bezsilny wobec innej, zabójczej broni, jaką biały człowiek nam przywlókł: czarna ospa, srożąca się na preriach w 1838 roku, wyniszczyła trzy czwarte naszego szczepu. Wyszliśmy z tej klęski osłabieni, chociaż nie mniej bitni, może nawet odważniejsi i bardziej nieustępliwi niż poprzednio. Zawzięcie walcząc z sąsiednimi szczepami, utrzymywaliśmy nasze bogate łowiska, a zachłanność białego człowieka dawała nam 11 się teraz mniej we znaki. Po prostu żyliśmy na uboczu, z dala od jego ścieżek. Złowieszcze szlaki białego człowieka poszły innymi drogami. Szlaki jego wiodły do krain, gdzie w ziemi znajdowano złoto, więc do Kalifornii, do Colorado, do Wyomingu, do Czarnych Gór. U nas złota nie było. Nie potrzebowaliśmy staczać rozpaczliwych wojen, jak Siu-ksowie i Szejenowie, nasi sąsiedzi na południu. To oczywiście nie uchroniło nas od losu wszystkich innych Indian: Amerykanie, a nieco później po nich Kanadyjczycy, opanowali prerie i Góry Skaliste zwykłą siłą swej przeważającej stokrotnie liczby i zmusili nas do pójścia na ograniczone tereny tak zwanych rezerwatów. Począwszy mniej więcej od roku 1880 nastała dla nas smutna era białego człowieka, kiedy to wielkie stada bizonów, nasz główny pokarm, stopniały zastraszająco szybko pod strzelbami amerykańskich myśliwych. Urodziłem się akurat na pograniczu tych dwóch wielkich okresów na preriach: okresu indiańskiego i okresu białego człowieka. Młodość miałem jeszcze niezmiernie szczęśliwą. Wędrowaliśmy wciąż swobodnie po preriach, podniecające utarczki z innymi szczepami dopiero zanikały, a biała ręka jeszcze nie była taka twarda i nie dławiła naszej wolności. W obozach Indian rozlegały się wesołe śpiewy, tańczyli wojownicy, chociaż czuliśmy, że zbliżało się do nas nieubłagane przeznaczenie. Jedno z pierwszych dziecięcych przeżyć, jakie z tych lat pozostaje mi w pamięci, dotyczyło właśnie sprawy białego człowieka. Między moim ojcem a moim stryjem, Huczącym Grzmotem, wybuchła głośna sprzeczka. Ostre ich słowa jak gdyby przebudziły mnie do świadomego życia. Siedzieliśmy przy ognisku w obszernym namiocie. Na dworze była wichura; częste jej podmuchy wpadały do środka i szarpały ognisko, aż dym gryzł mnie w oczy