Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Więc czemuż ten człowiek do tej pory się nie ukazał? — Może jeszcze nie wpadł na ślad zwierzęcia. Albo może czai się w gąszczu, ponieważ nie chce się nam pokazać. — To niedorzeczność — roześmiałem się. — Ponosi cię, Karolu, fantazja. — Znowu zapomniałeś o traperskiej pułapce. Dlaczego ten, który ją wykopał, a później naprawił, nie przyszedł do nas? Chyba obecnie dzieje się coś podobnego. Patrzcie! Miś skacze do wody! Istotnie, niedźwiedź, do tej pory wykazujący brak decyzji, nagle ją powziął. Powoli wkroczył w rzekę, a gdy woda sięgnęła szyi, począł płynąć, od czasu do czasu spoglądając w naszym kierunku. Na koniec wygramolił się na płyciznę, ciężkim kłusem przebiegł ją rozchlapując wodę, wyszedł na brzeg i prawie natychmiast zniknął wśród drzew7. — Oto i koniec przedstawienia — roześmiał się Burns. — Nigdy dotychczas nie byłem świadkiem czegoś podobnego. Jednak mylił się. Z tego samego lasu, z którego wychynął niedźwiedź, wybiegł wspaniały jeleń. Sadził susami, dokładnie tą samą drogą co miś, skoczył w wodę i szybko wydostał się na przeciwległy brzeg. — Jeleń ściga niedźwiedzia! — wykrzyknąłem. — Co to za dziwo! 99 —¦ Potwierdza się moje podejrzenie — powiedział Karol. — Ktoś płoszy zwierzynę. Poczekajmy chwilkę, może tajemniczy myśliwy zechce się ujawnić. — Czy to nie pożar lasu? — zapytałem. — Czujesz spaleniznę? — Nie. — I ja nie. Gdyby puszcza płonęła, to gdzieś bardzo daleko, nie zagrażając tej okolicy. Przecież nastąpiłaby wówczas masowa ucieczka zwierzyny, a nie zaledwie dwu sztuk. Zresztą zobaczymy wieczorem. Łunę palącego się lasu widać dziesiątki mil. Postaliśmy jeszcze kilkanaście minut, lecz gdy nic więcej już się nie zdarzyło, ruszyliśmy pełnym wiatrem w dalszą drogę. Gdy zapadł wieczór, a po nim noc, na próżno szukałem na rozgwieżdżonym njebie odblasku łuny. Więc to nie las się palił i nie ogień przeraził oba czworonogi. Zapewne Karol miał słuszność twierdząc, iż człowiek — myśliwy, traper lub jakiś inny wędrowiec — był powodem ucieczki i niedźwiedzia, i jelenia. Nie słyszeliśmy odgłosu strzału. "Wspomniałem o tym Karolowi. — A łuk? — zapytał. — Któż dziś poluje przy pomocy łuku? Na pewno żaden biały traper. — Na pewno — przyznał — chyba że jest to jakiś dziwak. Nie wykluczam podobnego przypuszczenia, chociaż brzmi ono śmiesznie. Lecz nie takie niespodzianki spotykałem w leśnej głuszy. — A może to Indianin? — Kto wie, kto wie? Chociaż czerwonoskórzy już dawno przeszli na broń palną. — Wiem — odparłem — ale wiem również, że czasem starsi wojownicy uczą młodzież posługiwania się łukiem, nim pocznie ona używać strzelby. — Zgadza się. 100 — To znaczy, że właśnie taki młodociany Indianin mógł znajdować się w naszym sąsiedztwie? Jeśli tak, to powiedz, skąd się tu wziął ten czerwonoskóry młodzieniec. W pobliżu, jak sam stwierdziłeś, nie ma rezerwatu. — Mógł uciec z rezerwatu położonego dalej. Zdarzały się już takie wypadki. — Owszem — przyznałem — jednak zazwyczaj uciekała grupa mężczyzn, często nawet z żonami, i uzbrojona nie w łuki, lecz w strzelby. Spotkanie białych z taką grupą zawsze kończyło się krwawo. Na szczęście nic nie wskazuje na to, byśmy mieli do czynienia z jakąś gromadą uciekinierów. A w samotnego wojownika trudno mi uwierzyć. Tak to zakończyła się ta krótka i dziwna przygoda. Omawialiśmy ją raz jeszcze przy wieczornym ognisku, lecz była to jedynie czcza gadanina, nie prowadząca do żadnego wniosku. Przez następne dwa dni cieszyliśmy się ze wspaniałej pogody, sprzyjającego wiatru i malowniczego krajobrazu. Po obu stronach rzeki zielone wzgórza ciągnęły się nieskończonym łańcuchem wyższych lub niższych garbów, wszystkie porośnięte pierwotnym borem, i tylko rzadko trafiały się zbocza pokryte jedynie trawą lub skalne wyniosłości, których strome ściany oblewał nurt rzeki. Nauczeni doświadczeniem, mijaliśmy je szybko i najbardziej od nich oddalonym torem wodnym. W tej wędrówce minęliśmy dwa małe dopływy — dwie pieniste siklawy spadające z wysokości kilkudziesięciu stóp. Te małe strumienie nie wyjaśniały w sposób logiczny, dlaczego w rzece wcale nie ubywało wody, koryto nie zwężało się, a płycizny nie utrudniały spływu. Uznałem to za jakiś wybryk natury. Leci przecież nie byłem wodniakiem, to Burns na pewno znał się na rzekach lepiej. Zagadnąłem go w tej spra- 101 —¦ Potwierdza się moje podejrzenie —- powiedział Karol. — Ktoś płoszy zwierzynę. Poczekajmy chwilkę, może tajemniczy myśliwy zechce się ujawnić. — Czy to nie pożar lasu? — zapytałem. — Czujesz spaleniznę? — Nie