Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Doprowadziłem szalupę z tobą do brzegu. Cała była obrośnięta pąklami i to między innymi podsunęło mi przypuszczenie, że przybywasz z Morza Sargassowego... No, a potem... wezwałem mego przyjaciela Juliana – lekarza, który, podobnie jak ja, przebywa na tej wysepce i w ogóle w tym rejonie w celach naukowobadawczych. Wolałem, żeby i on, choć sam jestem też lekarzem – teraz Profesor zaczął się zacinać, jakby ważył słowa albo jakby mu coś w formułowaniu zdań przeszkadzało — ostukał cię i opukał i to, co stwierdził – a stwierdził, że właściwie jesteś absolutnie zdrów, tylko pogrążony jakby... jakby w innym stanie świadomości – sprawiło, że podjęliśmy, że podjąłem, bo to była głównie moja decyzja, ogromne ryzyko. Ogromne, ale może mniejsze... Mianowicie nie wezwałem helikoptera sanitarnego i nie odesłałem cię do Nassau do kliniki. Natychmiast jednak zacząłem szukać twojego ojca i... i byłbym zmienił decyzję, gdyby... gdyby tego ode mnie kategorycznie zażądał... Prawdopodobnie bym zmienił – dodał ciszej, a dziwne metaliczne lśnienie wypełniło jego oczy, czyniąc je niemal nieprzejrzystymi. – Ale skąd? – zaczął Franek i podniósł rękę do szyi. – Miałeś go na sobie – rzekł Profesor. – Dobry stary marynarski zwyczaj, ten nieprzemakalny woreczek z dokumentami na szyi. To był dla mnie nie lada wstrząs, kiedy przeczytałem, jak się nazywasz i skąd pochodzisz... Metaliczne lśnienie w oczach rozpraszało się jak wolno unosząca się mgła. – Bo widzisz, synu – nie wytrzymał Józef Broch – najważniejszego ciągle nie wiesz!... – Ja... właściwie też powinienem był nazywać się Broch – podjął Profesor, mgła z jego oczu uleciała ku oczom Franka, ale nie wzrok chłopaka stracił ostrość, a jego słuch... – Garret to nazwisko mego ojczyma – słyszał jak przez mgłę – który mnie usynowił i wykształcił. – Powinien nazywać się Jakub Broch i wszystko wskazuje na to, że jest moim przyrodnim bratem, a więc twoim stryjem, Franek! Głos ojca podziałał otrzeźwiająco, ożywczo. – Byłby więc synem mego dziadka Augusta, który zaciągnął się na niemiecki statek, by pomścić ojca zakatowanego przez Hannemana? – Tak, chlopie, tak!... A wiesz, gdzie się urodził? W Auckland, na Nowej Zelandii! – Tam, gdzie znalazłeś... u śmieciarza... – Dziennik Antona Brocha, tak – dokończył nie Józef Broch wszakże, a Profesor. – Ja o tym Dzienniku – ciągnął, uderzając się lekko cybuchem nie zapalonej fajki o wargi – ja się o tym Dzienniku dowiedziałem późno, dopiero po... po śmierci mojej matki, która... która w liście 107 wyjaśniła mi wiele spraw... Kłamie!... Coś tu przemilcza. Widział Dziennik albo chociaż wiedział o nim — w uszach Franka te zdania rozległy się bardzo wyraźnie i jakby z zewnątrz, choć zdawały się być tylko (były?) głosem jego myśli – potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem: irytowała go ta nieustanna czujność, ta dziwna podejrzliwość, prawdę mówiąc czuł się coraz gorzej, w miarę, jak Profesor mówił, ogarniało go niewytłumaczalne złe samopoczucie. A może to tylko reakcja na te wszystkie rewelacje? „Nie czułem tego, kiedy opowiadał ojciec!” – Ojca mego pamiętam jak przez mgłę (mgła!) – ciągnął Profesor. – Był rybakiem, miał własny kuter, uczył mnie mówić po polsku, a raczej po kaszubsku. Zapamiętałem z kaszubskiego tylko jedno zdanie: „kurp, który nie tabaczy, nic nie znaczy” – dodał ze śmiechem, który... przeszedł w chichot? Nie, chichot włączył się w ten śmiech, dobiegł zza okna, jakby ktoś tam chichotał serdecznie czymś ubawiony. – Kurp, który nie tabaczy, nic nie znaczy – powtórzył Profesor – – ...który nie tabaczy, nic nie znaczy, nic nie znaczy — echo odbite jakby od ginących w mroku ścian – nic nie znaczy, cha, cha, cha, wielkie, pożółcone tabaką nozdrza, mrok. – Ojciec pewnego dnia znikł z mego życia, z naszego życia.... Po prostu pewnego dnia wyszedł i nie wrócił, tak się to przynajmniej dla mnie przedstawiało. Matka moja... kobieta z Wysp... wyszła za mąż za Johna Garreta, który mnie, jak powiedziałem, usynowił i wykształcił... Pojechałem na studia do Stanów, zacząłem pracować naukowo i zostałem tam. Kiedyś otrzymałem list zawiadamiający mnie o śmierci matki, która utonęła... utonęła... (czy słowa naprawdę powtarzały się, czy echo...?). Zostawiła mi list, pisany sporo wcześniej, jakby przeczuwała swoją śmierć... nie wiem... W każdym razie z tego listu dowiedziałem się, że... dowiedziałem się... skąd pochodził mój ojciec... o tym Dzienniku, o tym, że ojciec wyszedł z wojny cało, ale... stracił Dziennik i że – Profesor zatrzymywał się coraz częściej, jakby mu brakło słów, czy może polskich słów – że... nie wrócił, bo wynajął się, razem z kutrem, młodym naukowcom, którzy zamierzali odkryć tajemnicę Trójkąta Bermudzkiego i że ten kuter, wraz z nimi, zaginął bez śladu... (On nie wie, jak nazywa się kuter?!) – Niesłychanie zainteresowało mnie to wszystko... I życie mojego ojca, ten... Dziennik, to tajemnicze zaginięcie... Dużo trzeba by mówić, powiem może kiedyś, w każdym razie nadałem wówczas zupełnie inny kierunek swemu życiu, swojej pracy... Osiadłem tu, na Bahamach, gdy dowiedziałem się, że tutaj właśnie zamieszkała pani Anna Maria Blythe, matka owego zaginionego naukowca. Na kutrze zresztą znajdował się nie tylko jej jedyny syn wraz z żoną i malutką córeczką, ale i jej siostra bliźniaczka, Weronika. Teraz rozumiesz, dlaczego tak się zdenerwowała, kiedy powiedziałeś „pani chyba ma siostrę bliźniaczkę...” Pani Blythe zamieszkała tutaj, gdyż ciągle czeka... ciągle wierzy, że oni żyją, że nie zginęli, tylko gdzieś tu w pobliżu przebywają... Ta jej wiara wzmocniła się, kiedy ja tu przybyłem... i rozpocząłem moje badania, a zwłaszcza wówczas, gdy na wyspie zaczęła pojawiać się tajemnicza dziewczyna... Nie wiedzieliśmy o niej właściwie nic konkretnego poza tym, co o sobie powiedziała, a powiedziała, że nazywa się Sasanka... Nazywam się Sasanka, tylko tyle... – Jak to: zaczęła pojawiać się? – spytał Franek starając się ze wszystkich sił, aby w jego głosie nie można było wyczuć wstrząsającej nim szalonej emocji. – Och, wiesz..