Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

137 ponad światem, na którym toczy się jakaś obca wojna. Nie dochodzą do nich echa strzałów ani jęki mordowanych. Od dalekich pobojowisk ciągnie z wiatrami czad zatruty, idzie przez świat, a kogo napotyka po drodze, dusi, na wskroś przeżera i znaczy obalone trupy piętnem zarazy, bladym znakiem Żółtego Krzyża. Dla tych dwojga nie straszny śmiertelny jad, czarodziejstwo obróciło ich w cienie oderwane od oszalałej ludzkości, wyzwolone z nienawiści. Nie mieszają się do spraw życia i nie chcą żyć. Trwają pogrążone w tajemnym swoim misterium, każdej chwili gotowe zniknąć z tej ziemi, albowiem ich jest wieczność. Claude rozmyślał nad tym, badał siebie bez strachu. Nieraz przypuszczał, że pogrąża się w obłędzie, bo tak się to zresztą nazywa. Wówczas przewijał się po jego ustach przekorny, uporczywy uśmieszek: „Niech tam...” I brnął dalej – coraz głębiej. Rita odezwała się, jakby do siebie samej, cichym półgłosem – tak zazwyczaj rozpoczynały się o zmierzchu ich osobliwe rozmowy. Zaczynała w tonie zdziwienia, pytania, jakby budziła się ze snu. Nagle przypomniała sobie coś ważnego i szybko, szybko musiała to wypowiedzieć, wyrzucić ze siebie czym prędzej. Mówiła urywkami, nie wiążąc zdań, przeskakując w myśli wiele rzeczy, nie licząc się zupełnie ze słuchaczami, choć czasem zwracała się wprost do niego. – ...Niby wszyscy żołnierze są mężni, tak się to mówi... Ale Fell był zawsze wyjątkowo spokojny w swej odwadze... Mówił mi, że istnieje mnóstwo odmian odwagi i tyleż strachu. Jeden się boi karabinu maszynowego, a nic mu nie znaczy ogień artylerii, drugi przeciwnie, trzeci boi się tylko podkradania się po nocy pod druty nieprzyjacielskie... Na przykład wielu marynarzy boi się morza, nie znosi morza, a jednak robią swoje bardzo dokładnie i mężnie, chociaż żyją w ustawicznym strachu... To samo zdarza się wśród lotników... Ludzie się przemagają i niszczą sobie nerwy, a Fell też się nieraz najadł strachu. Najgorzej było, gdy się kończył urlop – za ostatnim razem powiedział mi nawet, że za nic nie wróci na morze. „Jak to?” „Dlatego, że już nie mogę żadną miarą, niech będzie, co chce”. „Fell, na miłość boską, cóż będzie?” „Nie wiem, pewnie mnie rozstrzelają”. Musiałam go utulić, ukoić, namówić... Bo ja nigdy nie przypuszczałam, że on może zginąć. A on czuł, że nie wróci. ...Kiedyś na Morzu Irlandzkim przez kilkanaście godzin nie mógł dźwignąć się z dna. Nocowali na dnie i wie pan, co myślał sobie Fell? Był przekonany, że go przyparła nienawiść ludzka i nie puszcza łodzi na powierzchnię, bo straszliwie nienawidzą Niemców za to, że jakoby wywołali wojnę. Przywidziało mu się, że trupy wszystkich zatopionych przez niego ludzi obsiadły łódź i to był taki straszny ciężar... A kiedyś znów, puszczając torpedę, umyślnie zrobił złe obliczenie, żeby nie trafić, i torpeda poszła bokiem... Żal mu się zrobiło ludzi na żaglowcu, bo na morzu był sztorm i nikt by się nie uratował. Tę litość uważał za zbrodnię, ale nie mógł się opamiętać. ...Za to w pierwszym roku był zapalony, krwiożerczy, zapamiętale składał tysiąc do tysiąca zatopionych ton. Marzył o tym, żeby dojść do miliona. Opowiadał mi ze śmiechem rzeczy okropne, chlubił się okrucieństwem. Nie mogłam tego słuchać. Zatruł mi cały pierwszy urlop, w ciągu tych dwóch tygodni bałam się go, był cały odmieniony, obcy. Płakałam, rozpaczałam, nie mogłam go kochać. Potem już nigdy nie wspominał o swoich bohaterskich czynach, a później, w trzecim roku wojny, kiedy zaczął o tym, to już się tylko skarżył. I cóż? Musiałam go pocieszać, to ja mu przypominałam, że jest żołnierzem. ...Powtarzał mi, że już nigdy nie będzie szczęśliwy. Po tym, co przeżył i widział na swoje oczy, po tych wszystkich zbrodniach na morzu nie zazna spokoju. Chociażby wojna skończyła się zwycięsko, a on wyszedł cało, będzie do śmierci ruiną. Mówił nieprawdę, ja bym go była uzdrowiła, wypielęgnowała, zabrałabym go z floty, wywiozłabym daleko od przeklętego 138 morza, w góry, w lasy... Zagoiłabym w nim wszystkie rany pamięci. Grałabym dla niego jego najukochańsze utwory, komponowałabym rzeczy nowe, niesłychane... – Pani baronowo, dlaczego pani zupełnie przestała grać? Muzyka ukoiłaby panią... Zamilkła. I nagle zaśmiała się szyderczo, obraźliwie, obcym, histerycznym głosem. – A panu by się mniej nudziło pilnować mnie tu po całych dniach? Wierzę, że byłoby panu przyjemniej, ale ja, panie Helm, nie poczuwam się do obowiązku uprzyjemniania panu jego przykrej roli. Protestował, oburzał się, mówił najczulszymi słowy. Podszedł do niej, w zapamiętaniu odważył się po raz pierwszy ująć ją za ręce. Pożałował tego. Rita wydarła mu się z odrazą, odskoczyła od okna. Przez pewien czas słuchała jego usprawiedliwień, zaklęć, błagań. Przerwała mu głosem spokojnym, w którym zabrzmiał maniacki upór. – Pan doktor został przydzielony do mnie, żeby mi nie dać spróbować po raz drugi. Co za idiotyzm... Czyż nie mam dla siebie całej nocy? Kto zdoła upilnować człowieka zdecydowanego? Gdy zechcę, dam sobie radę. Ale powiem panu, że nie zamierzam bynajmniej. Co innego tamtego dnia... Ale wnet, bo już nazajutrz, ochłonąwszy i pomyślawszy dobrze, odkryłam, że jednak z całej opowieści tego głupiego sternika nie wypływa bynajmniej, żeby Fell miał koniecznie zginąć. Co się zresztą wie? Ja więcej wiem, mam niezłomne poczucie, że Fell żyje. Jest w niewoli i lada dzień otrzymam o nim wiadomość, ale takie rzeczy idą przez Hiszpanię, potem, zdaje się, jeszcze przez Szwajcarię... Mówię to zupełnie na serio, żeby pana zwolnić z dyżurów, które przecież zabierają panu tyle czasu. Jeszcze raz przepraszam za ten strzał, cieszę się, że ramię pańskie goi się pomyślnie. I żegnam pana. XIX Eva Evard powróciwszy z Wiednia, gdzie bawiła około dwóch tygodni, oznajmiła swemu stęsknionemu generałowi, że zamierza odwiedzić niemiecką główną kwaterę. Generał von Sittenfeld uśmiał się serdecznie. – Czarodziejska Evo, tego pani nie dokaże, proszę się zastanowić, czego pani żąda. Dość powiedzieć, że nawet ja – ja – pani Evo, przy najlepszych moich chęciach i staraniach nic nie mógłbym dla pani zrobić w tym względzie. – Dziękuję bardzo, ale ja nie proszę pana o protekcję, dam sobie rady sama. Generał śmiał się dalej i całował jej ręce. Przywarł i nie mógł się oderwać. Przypadł głową do jej kolan, objął jej biodra, zacichł, zamarł