Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Na to, aby dotrzymać kroku radykalnym zmianom warunków życia, należało bezsprzecznie rozwinąć wydolności równie specyficzne, jak indywidualne były cechy tego nowego zjawiska w otoczeniu. Nie ma wszak dowolnie wielu chemicznych metod opanowania tak agresywnego pierwiastka, jakim jest tlen. W warunkach biologicznych istnieje może – nie wiemy tego z całą pewnością – tylko jedna, którą znamy, ponieważ została wówczas na Ziemi zrealizowana. Nieprawdopodobieństwo zdarzenia, od którego teraz wszystko zależało, tuż przed jego nastąpieniem było prawie równie wielkie, jak jest obecnie, gdy się patrzy wstecz i uwzględni inne możliwości. Mówiąc prościej: rozwój byłby wówczas uległ definitywnemu zahamowaniu, gdyby w tym momencie historii Ziemi nie była się pojawiła co najmniej jedna komórka, która czysto przypadkowo od chwili swego powstania posiadała dokładnie takie nowoczesne enzymy, jakie były potrzebne do oddychania. Powiedzmy sobie wyraźnie: komórka ta musiała mieć odpowiedni zestaw enzymów już w chwili powstania, a więc zanim w ogóle zetknęła się po raz pierwszy z tlenem w atmosferze. Czy taka zbieżność, powstała z czystego przypadku, jest w ogóle możliwa? Oto podstawowe pytanie wszelkiej ewolucji biologicznej. Przy jego rozstrzyganiu rozchodzą się poglądy wielkich umysłów. Odpowiedź "tak" jest czymś w rodzaju wyznania wiary współczesnego przyrodnika. Gdyby chcieć być złośliwym, można by powiedzieć, że właściwie nie ma on innego wyjścia, jak na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Postawił sobie przecież za cel wyjaśnianie zjawisk przyrodniczych w sposób rozumowy, a więc wyprowadzanie ich z praw natury, bez uciekania się do pomocy nadprzyrodzonej ingerencji. Wydaje się zrazu, że w tym miejscu, przy tej próbie zapędził się definitywnie w ślepą uliczkę.3 W co właściwie – w tych samemu sobie nałożonych warunkach wyjściowych – przyrodnik ma teraz wierzyć, jak nie w przypadek? Jakżeż inaczej można wyjaśnić z punktu widzenia przyrodoznawstwa, że dla dobra dalszego rozwoju nagle pojawia się komórka, która umie oddychać? Dokładnie w tej chwili, kiedy jest to nie tylko sensowne, lecz kiedy ta skomplikowana reakcja chemiczna jest absolutnie niezbędna do kontynuowania życia na Ziemi? Jak wiadomo, biolog posługujący się argumentami przyrodniczymi w tej przymusowej sytuacji radzi sobie stawiając podwójną hipotezę. Zakłada, że przy podziałach komórki wciąż zachodzą mutacje, a więc występujące przypadkowo drobne zmiany zmagazynowanego w jądrze komórkowym dziedzicznego planu budowy. Musi także przyjąć dodatkowo drugie założenie, że liczba komórek, w których takie mutacje zachodzą, jest dostatecznie wielka, aby wśród tych przypadkowych mutacji, znowu przypadkowo, znalazła się także i ta, która w danym momencie właśnie potrzebna jest ewolucji, a więc dalszemu rozwojowi życia. Tego rodzaju nagromadzenie celowych przypadków wystawia naszą dobrą wiarę na ciężką próbę. Mamy bowiem wierzyć, że przy podziale komórki oraz towarzyszącym mu podziale i podwojeniu DNA (obie komórki potomne potrzebują przecież kopii planu budowy i funkcji) w pewnym małym procencie zachodzą ciągle drobne "błędy": po podziale w jednej z komórek potomnych jakaś trójka nukleotydów nagle znajduje się na niewłaściwym miejscu, inna została wymieniona bądź całkowicie wypadła i tym podobne inne kombinacje. Dotąd nie ma w tym jeszcze nic szczególnego. Przeciwnie, byłoby to nawet bardzo dziwne i sprzeczne z wszelkim oczekiwaniem, gdyby w skomplikowanym procesie podziałów komórkowych podwojenie DNA zawsze, bez wyjątku, we wszystkich przypadkach przebiegało bez takich małych awarii. Ale przecież wiara nasza ma sięgać jeszcze znacznie dalej, jeżeli pragniemy dać sobie radą bez nadprzyrodzonego "kierownictwa" w tym całym procesie; każą nam wierzyć w twierdzenie biologów, że – bez względu na to, co przyniesie ze sobą przyszłość – pośród tych planów budowy, zmienionych przez przypadkowe zróżnicowania, znajdować się mają nie tylko niewypały (które bez wątpienia stanowią przeważającą większość wszystkich zachodzących mutacji), lecz także warianty, które czysto przypadkowo (bo jakżeby inaczej!) "pasują", które się więc nadają do opanowania nowych bądź do tej pory nie uwzględnianych warunków środowiska. Czy może cały problem traci nieco na ostrości przez niebywale długie okresy, które tu wchodzą w grę? Wydaje się pożyteczne i słuszne, żebyśmy w tym miejscu spróbowali sobie uzmysłowić tempo, w jakim następowały poszczególne kroki, które tutaj rozpatrujemy. Od prawybuchu do tej pory minęło – jak wolno domniemywać na podstawie przesłanek omówionych na początku tej książki – mniej więcej trzynaście miliardów lat. Upłynęło więcej niż połowa tego okresu, bo około ośmiu miliardów lat, zanim przyjścia i odejścia różnych pokoleń gwiazdowych zrodziły wszystkie te pierwiastki, z których się składa nasz dzisiejszy świat i zanim się wreszcie z nich utworzył nasz Układ Słoneczny, a wraz z nim Ziemia. Jakieś cztery i pół miliarda lat temu oziębienie skorupy ziemskiej posunęło się o tyle, że powstać mogły praoceany i pierwotna atmosfera, a w nich rodzić się procesy, które opisaliśmy jako ewolucję chemiczną. Mniej więcej trzy i pół miliarda lat temu powstały zapewne pierwsze bezjądrowe komórki. Jednakże początek ewolucji wyższych wielokomórkowych istot żyjących rozpoczyna się dopiero mniej więcej w trzy miliardy lat później, a więc dopiero około sześciuset do siedmiuset milionów lat przed dzisiejszymi czasy