Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

We wspomnieniach, szczególnie tych z dzieciństwa, czas nie odkłada się warstwami, przeciwnie – tworzy kłęby zawirowań. Cezurą mego dzieciństwa był koniec wojny; w teatrze byłem zapewne jeszcze w czasie okupacji, mgliście pamiętam jakieś bajki na scenie. Nie zrobiły na mnie większego wrażenia, podobnie zresztą jak pierwsze filmy oglądane w Krakowie tuż po wyjściu Niemców. Teatr jako królestwo Melpomeny (a nie Świętego Mikołaja) objawił mi się w parę lat później już w Warszawie. Był to teatr z określonym adresem, bodajże jedyny duży teatr, jaki ocalał w Warszawie – Teatr Polski. Chyba najstarszym spektaklem, jaki pamiętam, był „Pan Jowialski z Solskim, Zelwerowiczem, Ćwiklińską i młodym Wołłejką w glorii sławy, jaką przyniosła mu rola młodego Chopina. Potem przyszedł „Cyd” z Barszczewską, Andryczówną i przedziwnym Janem Kreczmarem. Przedziwność kryła się w spojrzeniu, ale o tym przyszło mi się przekonać wiele lat później, kiedy romantyczny bohater Corneille’a grał u mnie ojca w Życiu rodzinnym”. Był wtedy ciężko chory, tuż po operacji, która pozbawiła go nogi, „Grał z prowizoryczną protezą na niezagojonej ranie i co dzień heroicznie sam pokonywał schody do ogrodu, przechodząc z samochodu na plan zdjęciowy w willi w Konstancinie. Prosił wtedy, by nikogo nie było w pobliżu, bo ze swym bólem chciał się zmagać w samotności. Z całą ekipą schodziliśmy więc do przyziemia. Tam słychać było kroki pana Jana, a czasem odgłos upadku, bo to mu się zdarzało, ale nie wolno było wtedy biec z pomocą. Siwy, schorowany Jan Kreczmar był wtedy w życiu najbliższy bohatera, którego grał na moich oczach, kiedy był jeszcze młodzieńcem. A co do spojrzenia, które nazywam „przedziwnym”, tajemnica była nader prosta. Pan Jan miał silnego zeza, który bodajże nazywa się rozbieżnym. Jego oczy rozbiegały się szeroko na boki i przed kamerą (a także na scenie, patrząc wprost w stronę publiczności) pan Jan siłą mięśni ściągał oczy, by patrzyły równolegle. Kiedy jednak był profilem do kamery oczy rozpierzchały się znowu. Największy efekt dawało słowo „stop na koniec ujęcia – oczy zwolnione z wysiłku strzelały jak dwie race i mimo całej powagi pana Jana ekipa długo uczyła się ukrywać rozbawienie. Tak więc „Cyd”, a potem „Lorenzaccio”, w którym z perspektywy moich lat kilkunastu dopatrywałem się znaczeń przynoszących chyba Mussetowi chlubę: gry cnoty z wszeteczeństwem, cena zadawania się ze złem ucieleśnionym we władzy. A przy tym ta siła aktorów: Wotłejko, Hańcza, Barszczewska, Kreczmar... Nie wiem, czy dziś choć jeden teatr mógłby skompletować obsadę tej miary. I tak było we wszystkich spektaklach, które pamiętam: „Mądremu biada”, „Polacy nie gęsi” z Romanówną, „Lalka” z Andryczówną i Leszczyńskim, i wreszcie kolejne objawienie: „Horsztyński”; już nie jestem pewien, co mnie w nim wzruszyło, ale dziś mam w pamięci poszczególne sceny, z epilogiem Kruczkowskiego włącznie. Skądinąd muszę się przyznać, że jego sztuka „Juliusz i Ethel” z niezapomnianą Mikołajską i Wyrzykowskim też mnie wzruszyła, mimo że słuchając w domu „Wolnej Europy”, byłem przekonany o winie Rosenbergów (o winie, ale nie o karze!) 129 Teatr moich lat dojrzałych zaczął się chyba od „Dziadów” Bardiniego. Potem oglądałem inscenizacje Axera, rozsmakowując się w jego „Kordianie”, „Muchach” i „Niemcach” w Teatrze Narodowym oraz niezliczonych spektaklach we Współczesnym na Mokotowskiej. Do tej sceny mam szczególną słabość, jako że jest to sala parafii kościoła Zbawiciela i zanim została zabrana na teatr, służyła celom katechetycznym. W niej też, ubrany w mój pierwszy garnitur (chyba z krótkimi spodniami), przystępowałem do pierwszej komunii. Nie po raz pierwszy liturgia i teatr wykazują spowinowacenie. Dziś często wykładam na różnych kursach czy seminariach reżyserskich i chętnie cytuję anegdotę, zasłyszaną wiele lat później – jakoby w czasie prób „Kordiana”. Obok Łomnickiego grał w nim Kurnakowicz, aktor wielki, ale ponoć dość trunkowy i niemocny w świecie abstrakcyjnych pojęć. Tymczasem pan Erwin, jeden z nielicznych wielkich intelektualistów w sztuce, tłumaczył sens „Kordiana” tak głęboko, że zapewne można by to ująć w dysertacji uniwersyteckiej. Wielki aktor, nie zawsze rozumiejący reżysera, przed premierą w garderobie półgłosem spytał Łomnickiego, który grał Kordiana: „Powiedz mi, kochaneńku, to jak to jest właściwie w tej sztuce? Czy ja cię lubię, czy nie lubię?” Usłyszawszy odpowiedź, zagrał księcia Konstantego koncertowo. W stosunkach między ludźmi, w życiu (a także w filmie i na scenie), to podstawowe „lubię – nie lubię” odgrywa największą rolę. Jeśli dobrze pamiętam spektakl, to Konstanty lubił Kordiana, Niedawno zobaczyłem nową adaptację telewizyjną tej sztuki, z młodziutkim i jakże obiecującym Michałem Żebrowskim w roli głównej, i pomyślałem, że w czasach doktryny Breżniewa ten tekst brzmiał nieporównanie mocniej. Wolę jednak czasy, w których brzmi słabiej. Lata pięćdziesiąte przyniosły mi jeszcze dwa spotkania z teatrem światowym. Pierwsze to Theatre National Populaire Jeana Vilara z Gérardem Philipe’em. Mimo wytrwałych zabiegów nie dostałem się do Polskiego, natomiast po godzinach przesianych w kolejce udało mi się kupić wejściówkę na „Ruy Blasa” granego w Hali Gwardii, i przez lornetkę obejrzeć coś, co do dzisiaj pozostaje dla mnie cudem teatru