Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Nikt, odpowiadający temu opisowi, nie zjawił się tutaj - stwierdził konsul. - Pewnie woli trzymać się ode mnie z daleka. Nie wiem, jak go odnajdziesz i czy to w ogóle ma sens. W końcu nic przeciwko niemu nie masz. Nie zrobił nic, za co mógłby zostać zatrzymany. Gdyby nawet aresztowała go policja, musieliby go uwolnić, a wtedy byłby pewnie bardziej zdeterminowany, by was dopaść. - A co pan mi radzi? - Szczerze mówiąc, radziłbym wam pójść w ślady ojca. Wskakujcie do samolotu i wracajcie do domu. Najwyraźniej istnieje jakiś bardzo wredny spisek przeciwko wam. Możemy chronić was w Iąuitos, ale gdy wyruszycie w dół rzeki, będzie obowiązywało jedynie prawo dżungli. Tam możesz polegać tylko na sobie - a ty jesteś jeszcze chłopcem. Ostatnie słowa zabolały Hala. Był wyższy i silniejszy od konsula. Na pewno nie miał tak rozległej wiedzy, ale zamierzał ją zdobyć. Zdobyć w trudnej konfrontacji z dżunglą. - Bardzo panu dziękuję - powiedział - ale mamy zadanie do wykonania i nie pozwolimy powstrzymać się Rekinowi Sandsowi czy jakiemuś innemu bandziorowi. Konsul spojrzał na niego z uśmiechem i wyciągnął rękę. - Widzę, że nie brak ci odwagi. Powodzenia! Hal wrócił na nabrzeże i znalazł Rogera z dwu- 109 dziestką dwójką w jednej ręce i koltem ojca w drugiej. Za paskiem miał obnażony myśliwski nóż. Stał na nabrzeżu na rozstawionych nogach, z wysuniętą dolną szczęką. W głębi duszy był śmiertelnie przerażony. Gdy ujrzał Hala, odczuł ogromną ulgę. - Znalazłeś go? - spytał. - Nie. Ale zostawmy go na chwilę w spokoju, to sam nas znajdzie. - Tego właśnie się obawiam! Zaczęli wykonywać polecenia ojca. Zbudowana własnoręcznie tratwa dobrze służyła Huntom w górnym biegu rzeki, ale by wpłynąć w szerokie koryto Amazonki, potrzebowali porządnie zbudowanej łodzi. Musieli mieć również więcej miejsca na wypadek, gdyby złowili duże zwierzęta jak jaguar czy anakonda. Aby płynąć taką łodzią, trzeba też znaleźć załogę. Jeszcze raz poprosili przyjaznego policjanta, by pilnował cennego ładunku i poszli obejrzeć stocznię. - To jest to! - krzyknął w końcu Hal. - Tego nam właśnie potrzeba! - Tak wyglądała pewnie Arka Noego - roześmiał się Roger. Był to rodzaj barki, którą ludzie znad Amazonki nazywają batalao. Miała długość pięćdziesięciu stóp, głęboki kokpit, kadłub poszyty nakładkami. Cała część rufowa przykryta była daszkiem, który sprawiał, że łódź rzeczywiście przypominała Arkę Noego. Szałas w kształcie beczki - zwany toldo - nadawał całości wygląd no cygańskiego wozu. Łódź miała prawie dziesięć stóp szerokości. Dla sternika przeznaczona była niewielka platforma ustawiona wysoko na rufie. Znajdując się na niej widzał cały pokład i nurt przed łodzią. Na okrężnicach blisko dziobu znajdowały się dulki, przy których czterech ludzi mogło usiąść do wioseł. Poniżej górnej części burt łodzi zbudowano coś w rodzaju kładki. Na płytkiej wodzie załoga mogła, stojąc na niej, przepychać bosakami łódź zaczynając od dziobu i przechodząc w kierunku rufy. Hal kupił batalao, które miało stać się teraz ich nową Arką. Kupił również mniejszą łódź długości dwudziestu pięciu stóp o nazwie montaria. Chociaż woleli mówić o niej - skif. Była prawie tak lekka jak skif i mogła osiągnąć sporą szybkość. Miała również toldo, ale mniejsze niż dom na Arce. Z pomocą właściciela stoczni Hal zaangażował załogę. Uznał, że do obsadzenia dwóch łodzi i pomocy przy chwytaniu zwierząt, potrzebuje sześciu ludzi. Zwerbowano pięciu Indian oraz caboclo - pół-krwi Indianina, pół-krwi Portugalczyka o imieniu Banco. Mieli jeszcze trzecią łódkę - czółno wydłubane z jednego pnia drzewa, w którym pokonali Pas-tazę. Postanowili przywiązać je do rufy Arki. Wszyscy byli podeskcytowani perspektywą długiej podróży przez dżunglę, gdy wiosłowali w Arce i skifie do tratwy. Udało im się bez Przeszkód przenieść zwierzęta i bagaż na łodzie. iii Ściemniało się już. Halowi zależało na tym, by przed zmrokiem ukończyć pracę, gdyż chciał wypłynąć o świcie. Na nabrzeżu zebrał się tłum gapiów. Rozbawił ich przebieg przenoszenia legwana na Arkę. Ogromny bocian wystraszony tak licznym towarzystwem wzbił się w górę, na całą długość pięćdziesięciostopowej liny i krążył nad nimi. Gdy przywiązano drugi koniec liny do Arki i ptak się obniżył, został łagodnie ściągnięty do nowej siedziby. Praca była już na ukończeniu, gdy jakiś barczysty mężczyzna, którego głowa górowała nad tłumem, przepchnął się do przodu i wskoczył na tratwę. Hal natychmiast go rozpoznał. Aby się upewnić, oświetlił go promieniem latarki. Nie mogło być żadnej wątpliwości. To była ta sama brutalna twarz, która wystraszyła go tamtej nocy w Quito. - Witam! - odezwał się Hal. - Chyba się już gdzieś spotkaliśmy. - Tak? Rzeczywiście - przez chwilę w Quito. Chyba chciałem znaleźć kościół. - Mam nadzieję, że zapalił pan świece i zmówił modlitwę. - Daj spokój, koleś. Dość o tym. Chciałem spotkać się z tobą. - Z ust mi pan wyjął te słowa. To ja chciałem pana zobaczyć. Chyba zainteresował się pan moją tratwą, kiedy nie było mnie w pobliżu. - To była pomyłka, wzięliśmy ją za tratwę kogoś innego. .a - Oczywiście - przytaknął Hal. - A tak przy okazji, chyba nie pamiętam pańskiego nazwiska. Nieznajomy roześmiał się. - Mnie tam na nazwisku nie zależy. Możesz mnie nazywać najlepszym kumplem. - Zarechotał. Jego zęby przypominały pociemniałe pieńki z paszczy krokodyla. Hal od razu znalazł dla niego imię - nazwę zdradliwego wodnego drapieżcy. - W porządku. Będę nazywał pana Krokodylem, żeby wiadomo było, o kogo chodzi. A teraz, czym mogę służyć? Poza wyrzuceniem za burtę? - Słuchaj, koleś, nie chcę awantury - odparł mężczyzna ochrzczony imieniem Krokodyla. - Chcę tylko ubić interes. - Dla Rekina Sandsa? Mężczyzna spojrzał na niego ze zdumieniem. - Nie wiem, o czym mówisz. Chciałem tylko dowiedzieć się, czy nie sprzedałbyś mi swoich zwierząt. - Za ile? - Tysiąc dolarów gotówką. - Są warte pięć razy tyle. - Może - przyznał Krokodyl z okrutnym błyskiem w oku - ale tyle właśnie ci proponuję i lepiej bierz tę forsę. Jeśli nie weźmiesz, wkrótce tego pożałujesz. Weż, ile daję. Kup sobie bilety do domu. - A ty lepiej wynoś się z tratwy, zanim cię wyrzucę. Oczy Krokodyla nabiegły krwią. - Byłem dla ciebie za uprzejmy, smarkaczu. Dobra. Skoro nie chcesz pójść mi na rękę, 113 dostaniesz za swoje. Jeszcze się zobaczymy, koleś. Wspiął się na nabrzeże i przepchnął ze złością przez zebrany tłum. Roger popatrzył na brata z przerażeniem. - Mam przeczucie, że z samego rana zobaczymy znowu tego przyjemniaczka - powiedział. - Już raczej zmajstruje coś nocą, by uniemożliwić nam wypłynięcie - stwierdził Hal. - A jeśli nic nie zrobi, będzie miał całą noc na przygotowanie się do pościgu za nami. Musimy więc wyprzedzić go na starcie. Gdy tylko ci ludzie odejdą, wymkniemy się stąd. Możemy płynąć całą noc. Zanim wystartuje, będziemy mieli pół dnia przewagi