Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Naturalnie, twój obowiązek będzie zawsze tam, gdzie honor. Wiem przecież o tym. Znam twoją skromność i odwagę, twoją szlachetność. - Przestań, nic nie wiesz i nie trzeba, żebyś wiedział. - Nie wdzieram się w twoje tajemnice, ale wiem, że cokolwiek robisz, jest to słuszne i sprawiedliwe. A to, co się dzieje... widocznie tak być musi. Tylko boli mnie jedna rzecz. To morze krwi niech nie pochłania kobiet. Rewolucja powinna uszanować ich słabość... - Rewolucja nie lubi kobiet - przerwał gwałtownie. - A raczej pewnego typu kobiet. Jeszcze parę dni temu jakiś krzykacz w Konwencie wygrażał kobietom, które niepomne swojej płci pchają się do polityki i do stanowisk przynależnych wyłącznie mężczyznom. "To może my mamy przypasać fartuchy i zająć się wycieraniem zasmarkanych nosów naszych dzieci? - wołał. - Może mamy stanąć przy balii lub w kuchni doglądać garnków i mieszać zupę, żeby się nie przypaliła? To skandal! Nie wolno odwracać naturalnego porządku uświęconego przez wieki! Miejsce kobiety jest przy domowym ognisku, nie w klubie, nie na zebraniu; przy biurku może zasiąść jedynie dla napisania listu, a nie po to, aby zaczerniać stosy papieru uczonymi traktatami. Mamy teraz kobiety wynaturzone, pragnące zabierać głos we wszystkich ważnych dla narodu kwestiach. Doszło do tego, że kobiety chcą zajmować się polityką, kierować sprawami, o których nie mają najmniejszego pojęcia! I trzeba sięgać po środki ostateczne, by ukrócić samowolę kobiet!" - Ja też raz słyszałem coś podobnego - pokiwałem głową. - Ale bywają przecież kobiety mądre. Taka na przykład pani Roland... - Tak - przyznał Wilfred. - Pani Roland była bardzo mądra, wyjątkowo mądra. Gdy jej mąż został ministrem spraw wewnętrznych, to właściwie ona kierowała podległym mu urzędem. A Olimpia de Gouges... też wybitna indywidualność. Niestety, zaszkodziła im przyjaźń z żyrondystami. Pamiętasz, obie zostały osądzone i ścięte w parę dni po procesie tak zwanych "brissotystów". - Pamiętam. Pani Roland była bardzo ładna. A jej mąż? Jego też chyba aresztowano? - Jemu udało się zbiec. Ukrywał się prawie pół roku, a na wiadomość o egzekucji żony przebił się sztyletem. Był od niej o wiele starszy i bardzo ją kochał, a ona z więzienia napisała pożegnalny list do innego, nie do męża. - Podła. - Nie, tylko zakochana. Roland był dla niej za stary. I widzisz, tak ona, jak i Olimpia de Gouges, a potem Lucylla Desmoulins z zamkniętymi oczami rzuciły się w Rewolucję, jak gdyby to był jakiś staw czy jezioro. A to przecież Ocean... - To były kobiety nieprzeciętne. - Tak, ambitne, żądne władzy i bardziej zainteresowane polityką niż kuchnią czy dziećmi. Mężczyźni nie pozwolą sobie wydrzeć należnych im praw. Rewolucja zbytnio rozpaliła wyobraźnię kobiet i żeby ostudzić nieco te szalone głowy... - Nie kończ, Wilfredzie - krzyknąłem. - Czyżbyś był wrogiem kobiet? - To nie ja, to Rewolucja - odparł śmiejąc się. - Ja współczuję kobietom i lituję się nad nimi, szczególnie jeśli są inteligentne, a dostały głupich mężów. - W każdym razie uważam, że nie wolno gilotynować kobiet - upierałem się. - Kobietom odmawia się praw, jakie mają mężczyźni - Wilfred wstał - jednak karze się je tak samo jak nas, w tym przynajmniej są nam równe... No, czas spać, Bertranie, jutro mam wiele pracy, chcę też być na obradach Konwentu. - Czy mógłbym pójść z tobą? - spytałem, od dawna bowiem pragnąłem znowu znaleźć się w tej sali i popatrzeć na ludzi kierujących Rewolucją. - Możesz. Każdy może tam wejść. - Wilfred spojrzał na mnie pytająco. - Byłeś już tam przecież. - Byłem - przyznałem. - W ubiegłym roku. Ale teraz tyle dzieje się nowego i chciałbym... - Dobrze - uciął. - Przyjdź o dziewiątej. Spotkamy się już na sali, na galerii - poprawił się. Wyszedłem trochę wcześniej niż zwykle, bo chciałem uprzedzić praczkę o mojej nieobecności. - Idź, idź - powiedziała wdowa Clouet, klepiąc mnie po ramieniu. - Może coś tam mądrego posłyszysz - westchnęła na pożegnanie. Korytarze były zatłoczone. Przepychałem się do schodów na galerię, gdy wtem posłyszałem: - Z drogi! Z drogi! Głos był przeraźliwy i piszczący, przykry dla ucha, a jednocześnie rozległo się brzęczenie i skrzypienie kół i dziwny pojazd ukazał się u końca korytarza. - Couthon! Couthon! - zaszemrali ludzie, rozstępując się na boki, by zostawić wolną przestrzeń dla zbliżającego się szybko wehikułu. Był to rodzaj fotela na kółkach, wybity żółtym aksamitem. Z bocznego oparcia sterczały rączki korby, poruszającej ten zaiste przedziwny pojazd. Człowiek siedzący w fotelu z niesamowitą wprawą i zręcznością kręcił tymi rączkami, a fotel, jak gdyby pchany niewidzialną mocą, szybko sunął naprzód. Drogę jego znaczyło skrzypienie podłogi, zgrzyt korby i dudnienie kół. - To on! Couthon! - przeleciało ponad głowami i w korytarzu powiało grozą. Ten, który budził taki lęk, wyglądał najzupełniej zwyczajnie. Był to drobny mężczyzna w średnim wieku o łagodnej twarzy, wcale nie pasujący do miana, jakie mu nadano: "Tygrys Konwentu". Dobrze był znany, nie tylko w Paryżu; cała Francja drżała na dźwięk jego nazwiska. Widziałem go pierwszy raz, choć wiele słyszałem o jego działalności i o roli, jaką odgrywał przy boku Robespierre'a, trzymając się jednak raczej w cieniu. Byłem bardzo ciekaw tak sławnej osoby, pospieszyłem więc za innymi na górę. W podobnie wielkiej ciżbie nie sposób było odnaleźć Wilfreda, zrezygnowałem więc z poszukiwań. Na szczęście udało mi się wcisnąć na ostatnie wolne miejsce na galerii. Fotel kaleki ustawiono blisko trybuny dla mówców. W pewnej chwili, podczas burzliwej dyskusji, dwóch barczystych młodzieńców odrzuciwszy pled przykrywający sparaliżowane nogi "Tygrysa" uniosło go jak piórko i posadziło na krześle ustawionym specjalnie dla niego na mównicy. - Obywatele! - Przykry dla ucha głos skrzeczał wśród ciszy porażonej grozą sali. - Oczyśćmy nasze szeregi ze słabych, obojętnych i zdradliwych! Niech każdy patriota wzbudzi w sobie czujność, by nie dopuścić wrogów do działania przeciw Republice