Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Na maszcie łopotała tradycyjna flaga piracka, zacerowana i wyprasowana osobiście przez czcigodną małżonkę szefa. Joe włączył radio, aby wysłuchać komunikatu o pogodzie. Wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Nad Barpiwonią panował rozległy wyż, wiatry były pomyślne, a stan morza wprost idealny. Pietruszka ogolił się starannie i włożył na siebie admiralski mundur, przechowywany w szafie na specjalnie uroczyste okazje. Nikt będący przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczyłby, że wyprawa po Smoka Wawelskiego w pełni zasługiwała na takie miano. Po spożyciu śniadania urozmaiconego butelką rumu Joe zatrzasnął zamek podręcznej walizki mieszczącej kolekcję noży i nacisnął guzik dzwonka. W drzwiach stanął Bob- Dziecina. Mimo wczesnej pory wyglądał świeżo i elegancko, co samo już świadczyło o wyjątkowości tego dnia, noszącego datę 13 sierpnia 1978 roku. Promienie słońca odbijały się od wypolerowanej lufy pistoletu i od drewnianej nogi, pociągniętej bezbarwnym lakierem. Czerń opaski na lewym oku Boba mogłaby śmiało konkurować z czernią jego pirackiego sumienia, jeśli Bob posiadałby coś w tym rodzaju. - Wóz gotowy? - zapytał Joe. - Tak jest, szefie - odparł Bob. - Był tylko mały kłopot z paskiem klinowym, który musiałem wyklinować, ponieważ się zaklinował. - Znieś mi walizkę - rozkazał Pietruszka. - I pamiętaj, że gdyby był jakiś telefon, masz mówić, że popłynąłem na połów rekinów. Ani słowa o prawdziwym celu wyprawy! - Ma się rozumieć. Tajemnica służbowa. - Idziemy. Po chwili czerwony samochód marki „Retro”, model 1914 r., minął bramę ogrodu i ruszył w kierunku niedalekiej przystani. Jego drogę znaczyły głośne wybuchy spalin i przeraźliwy pisk hamulców na ostrych zakrętach szosy. Bob-Dziecina pomachał ręką i krzyknął na pożegnanie: - Złam kark, szefie! Była to tradycyjna formuła używana od wieków na Barpiwonii w chwilach szczególnie ważnych i podniosłych. Bob zamknął bramę i wrócił do willi, aby jak co dzień rozpocząć swą pracę przy sekretarskim biurku. Spojrzawszy z odrazą na stos papierów pomyślał nie bez melancholii: - Gdybym był młodszy, wszedłbym teraz z szefem na pokład, aby przeżyć jeszcze jedną przygodę mego pirackiego żywota... O tej samej porze Smok zasiadł do porannej beczki mleka, a profesor Gąbka pochylił się w swym laboratorium nad próbką zawierającą mieszaninę baltazaronu ze spalinami fiata. Książę Krak rozłożył na swym biurku katalog zabytków Wawelu, a mistrz Bartolini zjawił się w kuchni swej restauracji, aby wydać kuchcikom dyspozycje na dzień bieżący. Krótko mówiąc, rozpoczął się normalny dzień pracy, pod słońcem świecącym od samego rana w sposób zdolny zaspokoić najwybredniejsze wymagania. Wszedłszy na pokład statku, Joe znalazł się przed frontem stojącej na baczność załogi. - Czołem, chłopcy! - zawołał mocnym głosem. - Człem-ko-szef! - wrzasnęli piraci, co miało oznaczać: czołem, kochany szefie. Głośny okrzyk spłoszył stado sępów, które obsiadły reje statku w oczekiwaniu na rychły żer, oraz obudził czarnego kota drzemiącego na kapitańskim mostku. Bosman Zęza, pełniący ochotniczo funkcję kierownika chóru, dał znak batutą - i z trzydziestu męskich piersi wydarły się słowa starożytnego hymnu piratów: Na wyścigi z huraganem, Niespokojnym Oceanem nasza łajba rusza w dal! Nad spienionych wód odmętem huczą żagle w mig rozpięte, ostrych noży błyszczy stal. Pod zwałami groźnych chmur brzmi pirackich głosów chór, miauczy głośno czarny kot. W bryzgach fal i pisku mew, na korsarskiej pieśni zew, płynie duma wszystkich flot! Wypijemy z beczki rum, poczujemy we łbach szum, zdobędziemy cały świat! Kiedy wrogów braknie już, gdy się stępi ostry nóż, nasz kapitan będzie rad! Gdy przebrzmiały ostatnie słowa hymnu, rozległ się przeraźliwy szczęk blaszanych kubków, przy których pomocy piraci w mig opróżnili dużą beczkę rumu, wytoczoną uprzednio na pokład. Przez ten czas Pietruszka zdążył wyjść na mostek i przyłożywszy do ust tubę ze starego gramofonu, wydać komendę: - Na stanowiska! Zazgrzytał łańcuch wyciąganej kotwicy, statek obrócił się dziobem ku pełnemu morzu, a wiatr wypełnił żagle. Gdy „Gwiazda Barpiwonii” minęła falochron, zagrzmiało dwadzieścia jej dział, ustawionych wzdłuż obydwu burt. Dla ścisłości należy dodać, iż trzy armaty rozsypały się w drobne kawałki, ale nie było w tym nic dziwnego, jako że wypożyczono je z muzeum. Pietruszka z rozkoszą wciągnął do płuc haust powietrza pachnącego prochem strzelniczym, stanął w szerokim rozkroku, wziął się pod boki i ryknął ze wszystkich sił: - A-hoj, a-hoj, a-hoj! Spełniwszy w ten sposób nakazy tradycji, wszedł do swej kajuty, w której czekali na niego Billy i Sally. - A teraz już dość komedii - rzekł, wieszając na haku swój admiralski kapelusz. - Czas zabrać się do porządnej roboty. Za chwilę Killy nada swój codzienny raport, Sally włączył krótkofalówkę. Trójka piratów zgromadziła się przy aparacie. Punktualnie o umówionym czasie rozległ się w nim głos Killy’ego. - Hallo Barpiwonia, hallo Barpiwonia, tu Killy! Jak mnie słyszycie? Odbiór. - Hallo Killy, hallo Killy, tu Barpiwonia. Słyszymy cię dobrze. Co nowego? - Jestem w pobliżu Smoczej Jamy i udaję pracownika Zakładu Oczyszczania Miasta. Nadajnik mam w wózku na śmieci, antenę zaś na kiju od miotły. W tej chwili Krak Gąbka i Bartolini są z wizytą u Smoka. Słyszę każde słowo ich rozmowy. - O czym mówią? - zachrypiał Joe do mikrofonu. - Chwalą kokosanki Bartoliniego. I narzekają na krakowskie powietrze. - To nic ważnego. Każdy krakowianin to robi. Czy mówią coś o baltazaronie? - Nie. - Spryciarze - mruknął Joe. - Widocznie są bardzo ostrożni. Rób swoje, my już płyniemy. Jutro o tej samej porze nadasz meldunek. Cześć pracy! - Cześć! - odparł Killy. - Gdyby było coś bardzo ważnego, przekażę wiadomość zaraz po śniadaniu. Do usłyszenia! Pietruszka podszedł do telefonu i połączył się ze sterówką. - Kapitanie! - krzyknął do słuchawki. - Zwinąć żagle i uruchomić silnik atomowy. Cała naprzód! - Tak jest - odparł służbiście kapitan Łajba. -Cała naprzód! Przeraźliwy ryk syreny poderwał załogę do pracy. W krótkim czasie opustoszały maszty, a statek, pchnięty do przodu przez potężny silnik, wyprodukowany, rzecz jasna, w zakładach należących do Pietruszki, począł pruć fale oceanu z coraz bardziej wzrastającą szybkością