Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nieopisanie piękna ze wzrokiem ciskającymi błyskawice, wzburzonymi teraz ciemnymi włosami i rumieńcem na policzkach. Wyciągnął rękę. - Szatan mówi: pocałuj ją! Przez moment w piwnicy panowała grobowa cisza. Sol na wpół przymknęła oczy. - Czy ty sam w to wierzysz? - zapytała cicho. - Uklęknij! W oczach mistrza pojawiła się bezradność. Bez sprzeciwu osunął się na kolana. - Zdejmij płaszcz - rozkazała Sol. Posłuchał. Przez zgromadzenie przeleciał szmer zdziwienia. Ich bohater poddał się rozkazom. - Spójrzcie na niego! - powiedziała Sol wskazując na mężczyznę, który wpatrywał się w nią jak w transie. - Spójrzcie na jego małą, pomarszczoną męskość, na opadłe ramiona i fałdy na brzuchu! Spójrzcie na niego teraz! Szybkim ruchem uniosła ręce i wyciągnęła na wierzch korzeń mandragory. Kiedy mistrz ujrzał wykrzywiony w kształt ludzkiej postaci korzeń, zachłysnął się i uskoczył w tył. Sol, trzymając amulet obiema rękami, skierowała go w jego stronę. - Kładź się na podłogę! Kładź się i pełznij do ołtarza. Odwróć krzyż jak należy, bo nie masz nic wspólnego z Szatanem. To miejsce nie jest jego świątynią. Ku ogromnemu zdziwieniu uczniów mistrz popełzł na brzuchu jak wąż do ołtarza, wstał, przytrzymując się rękami ściany, i przekręcił krzyż. Potem usiadł, wpatrując się w Sol wzrokiem zbitego psa. Sol była rozgniewana, to dodawało jej jeszcze mocy. W samotności wiele ćwiczyła i eksperymentowała, teraz chciała wypróbować najtrudniejsze sztuki, o których mówiła jej Hanna. Zamknęła oczy i wciągnęła głęboki oddech. Wszyscy wpatrywali się w nią jak skamieniali. Kiedy zebrała już dość sił, znów podniosła powieki. Powoli podeszła do ołtarza i stanęła po prawej stronie mistrza. - Nędzniku! - powiedziała beznamiętnie. - Nędzna kreaturo, spójrz w lewo! Zgromadzeni zaczęli wydawać zduszone okrzyki. Sol śmiała się szyderczo. Wiedziała, że się jej powiodło. - Ona... ona stoi po obydwu jego stronach! - jęknął jeden z uczniów. Rozbiegany wzrok mistrza przenosił się z jednej postaci na drugą. Sol słyszała, że szczęka zębami ze strachu. Ona sama nie mogła się zobaczyć, musiała stać nieruchomo, skoncentrowana. Czuła, że jej świadomość jak gdyby opuściła ciało, by móc przemieścić się na drugą stronę ołtarza. Rozluźniała się stopniowo. Wróciła do siebie i wizja minęła. Czuła, że pot perli się jej na czole. Nogi miała jak z waty, a serce waliło niesłychanie szybko. Następnie schowała mandragorę na swoje miejsce, podeszła do jednego z najbliżej stojących mężczyzn i chwyciła skórzaną sakiewkę leżącą obok niego. - Ty - powiedziała, ważąc sakiewkę w dłoni - masz tu dwie srebrne monety, zasuszoną różę i jakiś list. Mężczyzna tylko skinął głową. - A ty - zwróciła się do jednaj z kobiet - spodziewasz się dziecka z tym łajdakiem spod ołtarza. Nie mówiłaś jeszcze o tym nikomu, dopiero zaczęłaś coś podejrzewać, ale to prawda. Będziesz cierpieć z powodu tego dziecka, ale od tego nędznika nie otrzymasz żadnej pomocy. Podeszła do kolejnego mężczyzny i położyła mu dłoń na ramieniu. - Teraz masz w głowie tylko jedno: wrócić do domu, do żony, o której nic nie powiedziałeś w tym zgromadzeniu. Masz romans z dziewczyną obok ciebie; ona sądzi, że się z nią ożenisz. - Przestań! - krzyknęła następna kobieta, ta, która pierwsza przemawiała do Sol. - Przestań! - To rzeczywiście czarownica! - szepnął jeden z mężczyzn. - Prawdziwa czarownica! Nie przypuszczałem, że takie istnieją! - Tak, istnieją - odpowiedziała Sol i w tej samej chwili poczuła, jak bardzo jest zmęczona. - Ale nie jest nas wiele. A ty jesteś chory, mój dobry człowieku. Nie przyjmujesz jedzenia. - To prawda - potwierdził. - Weź ten specyfik. Co rano wypij z tego wywar! I pozbądź się długu, to szybko wyzdrowiejesz. Prebenie, wybacz, że zniszczyłam twoje marzenia. Ale, uwierz mi, magia to nie zabawa. Nie chcę, by ten oszust was wykorzystywał. Nie wydam was i wierzę, że wy też nie puścicie pary z ust na mój temat. Z tymi słowy opuściła cuchnące pomieszczenie. Pozostali nieruchomo wpatrywali się przed siebie. Tak wiele stracili: cześć, prestiż, a także samą Sol i jej tajemnice. * * * Liv wkładała ogromnie wiele wysiłku, by wszystko w wielkim domu robić tak jak należy. Na jej twarzy nie było już widocznych do tej pory oznak wewnętrznego żaru i szczęścia. Teraz w oczach ciągle czaił się strach. Wciąż obawiała się, że czemuś nie podoła. Tak bardzo chciała zrobić coś dla swego męża, ale dostała już solidną nauczkę. Wszystko miało się dziać według widzimisię Laurentsa. Z przykrością wspominała swoje drobne próby uszczęśliwienia męża. Tak jak wtedy, gdy w tajemnicy namalowała obrazek z kwiatami i podarowała mu na urodziny. Długo się w niego wpatrywał. - To bardzo miłe z twojej strony, Liv, jest bardzo ładny. Piękna robota, ale... - Ale co? - spytała z obawą. - Myślę, że powinnaś raczej zająć się haftem, dziecino. Nie wypada, by kobieta malowała obrazy. To należy do wielkich uznanych artystów. A ja chcę, żeby moja żoneczka zajmowała się tym, do czego została stworzona. A jak tam nadal żadnych oznak, że spodziewasz się dziecka? Liv potrząsnęła przecząco głową. Czuła się do niczego nie przydatna. Nawet to jej nie wychodziło. Biedny Laurents, jakże musiał być z niej niezadowolony! Nigdy jednak nie wątpiła, że mąż ją kocha. Każdego dnia zarzucał ją dowodami miłości. Błąd polegał tylko na tym, że traktował ją jak swoją własność. Przypomniała sobie, jak pewnego razu mieli gości. Konwersowała ze starszym mężczyzną; rozmowa przerodziła się w żywą dyskusję o historii, o rozwoju narodu i roli króla w Norwegii. Liv była zachwycona, mężczyzna okazał się inteligentny, szczerze zainteresowany tematem. W rozmowę udało się wciągnąć także innych gości. Nagle jednak poczuła na sobie mrożące spojrzenie Laurentsa. Był wściekły! Ruchem głowy rozkazał jej opuścić izbę, musiała więc przeprosić wszystkich i odejść. Tego wieczoru nie miał dla niej litości. Dobitnie powiedział jej, co sądzi o kobietach, które mieszają się do męskich spraw. - Musisz przestać robić z siebie pośmiewisko - mówił - Nie wyobrażaj sobie, że masz prawo równać się z mężczyzną! Nie mogę mieć takiej mało kobiecej żony! Och, Liv, widzę, że czeka nas ciężka praca. Zwiodłaś mnie. Nie przypuszczałem, że tak źle cię wychowano. Ale jesteś przecież taka śliczna i kochana, mój najdroższy skarbie. Na pewno poradzimy sobie ze wszystkimi twoimi wadami, zobaczysz. Nie martw się, ja ci pomogę. Tak, teraz już zaczęła się trochę uczyć. Jak długo postępowała podług jego woli, wszystko było dobrze. Ale, ach, jakże trudno było jej opanować odruchy, tak bardzo dla niej naturalne! W zeszłym tygodniu znów się zapomniała. Byli z wizytą u jednego ze znajomych Laurentsa i kiedy już się żegnali, jej mąż napomknął, że Syriusz tak jasno dziś świeci. Liv bez zastanowienia poprawiła go, mówiąc, że to nie Syriusz, a Deneb w gwiazdozbiorze Łabędzia. Tego wieczoru Laurents po raz pierwszy podniósł na nią rękę