Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Szaulis desperacko tarzał się po ziemi. - Ukatrupcie mnie na miejscu - z rezygnacją walił głową - moja pomyłka... A tak jeszcze pożyć by chciało sie. - Zdechniesz i śladu po twojej mogile. W rowie padło zgnije... Nie było gdzie się skryć przed tobą - Żmogus wygarniał wszystkie zadawnione pretensje -jakże chełpliwie opowiadałeś o swoich okrucieństwach. Nie pamiętasz. Użmirszau... Doskonale wiedziałeś, że mnie zadręczasz. To ci sprawiało przyjemność. Oczywiście, na wszelki wypadek celowałeś we mnie z pistoletu, żebym nie zechciał przegryźć ci gardła, tak? 295 Wiedziałeś, że mógłbym nie wytrzymać. Z jakąż rozbrajającą lubością przypierałeś do muru... - Ale za cyngiel nie pociongnoł. Oszczendził. -Już nic w nim nie zostało z niezwyciężonego władcy, z ordynarnej chełpliwości. - Strach w tobie oszczędził, bydlęcy strach, który maskowałeś brutalnymi wyzwiskami i znęcaniem się nad bezbronnymi. Przyznaj się, iluś pomordował? Wylicz... i wołowej skóry by zabrakło... Szaulis otworzył szeroko usta i wyrzucił z siebie jakieś ledwo wyartykułowane, bełkotliwe zdanie. - Nie fatyguj się, szkoda... - Zakatrupcie mnie na miejscu... Ot, i tyle mojej prośby. Wyparowała gdzieś bezpowrotnie chamska pyszność, buta. Kiedy przegrywa złoczyńca, nic i nikt za nim nie stoi. Żadna idea, żadna wyższa konieczność. Stąd natychmiastowe zeszmacenie... Jedynie śmierć za słuszną sprawę pozwala nieść wysoko czoło. Partyzanci tłoczyli się zwartym kołem nad klęczącym i tarzającym się w kleistej mazi szaulisem. Nikt z siebie współczucia nie wykrzesał. Wreszcie, żeby skrócić żałosny widok, skamlącego, z twarzą utytłaną niby gipsowy odlew złapano pod pachy i przytroczono do hołobli. Pędzono go tak ponad pięć kilometrów, za młyn Pryszmontowy, na krzyżówkę dróg z Korkliń do Montwiliszek i Bartowtów. - Wio, paszli koni - i chlaśnięcie lejców. Gromkie popędzanie i suche uderzenia biczem przez obnażone, 296 podrygujące plecy szaulisa. Brak powietrza w płucach. Pieczenie pod językiem nie do zniesienia. Zmętniała świadomość. Aż wreszcie ulga: mokre plaśnięcie ciała o piaszczysty gościniec, o szorstki, kaleczący żwir. Na zaparzonych końskich kłębach również czerniały wyraziste pręgi... Poderwanie w śmiertelnym zrywie ciała i znów ten straszliwy wysiłek, by dorównać galopowi, i ponowne soczyste chlaśnięcie, i upadek poprzedzony ni to stęknięciem, ni to jękiem, a raczej rzężeniem. Przegięcie w krzyżu, aż do znieruchomienia, wyprężenia, ustało przebieranie nogami, chwytanie się przydrożnych kamieni. Tylko wycie nie do zniesienia, jednostajne, świdrujące w uszach. Wreszcie nad ciałem zaległa wieczna cisza. Zatrzymano konie. - No, już chyba wyzionął ducha. - Któryś trącił czubkiem buta ciało. - Przyszła kryska... Odwiązano bezkształtną bryłę i rzucono na pobocze, do rowu, zostawiono na widoku, ku przestrodze innym nadgorliwcom. Leżało w rdzawej, gliniastej bryi, przy skrzyżowaniu dróg, kilka kilometrów od młyna, na skraju karłowatego lasku. - Dalej robaki nim się zaopiekują. Niechaj gnije w spokoju. W spokoju, jak nigdy za życia, ludziom na otuchę, cierpiącym na pomstę, na pociechę krukom, których tak się bał... -Ze zdrajcami tak zawsze - dokończył krótką przemowę dowódcy Żmogus. 297 Litościwi zaś, wyzbyci wszelkiej nienawiści, co chodzą z Ewangelią pod pachą, powodowani miłością bliźniego i zasadą odpuszczania win i zmazywania grzechów, na pewno pochylą się i nad tym bydlakiem... Owiną porzucone truchło, wsadzą do trumny i bez księdza, bez ostatniej posługi, nieopatrzone Przenajświętszym Sakramentem ani nienamaszczone świętymi olejami zakopią nieopodal. Długo będzie można jeszcze oglądać pagórek niewiadomego imienia, bo czas zaciera ślady złego i dobrego. Aż z latami i ten smutny znak ludzkiej hańby zapadnie się i wszelki słuch o nim zaginie... Niektórzy powiadali, a nawet przysięgali, że tu nocą straszy, że widać dziwne słupy świetliste niby salwy karabinowe, że proszalne jęki się spod darni dobywają, błagają o wsparcie modlitwą. Tylko że nikt modlić się nie odważy. Długo potem i Raby omijał to przeklęte miejsce. A milkliwy Żmogus niechętnie o nim wspominał. Nie lubił tędy przechodzić... Nie lubił przywodzić na pamięć okrutnych i tragicznie zagmatwanych dni ani tego nieszczęsnego Miszkinia, co to za wszelką cenę Misz-kinisem pragnął zostać, co się tak zaprzedał za garść srebrników krwawych, zaparł wszystkiego, służąc złej sprawie, i musiał podle skończyć, jak podle żył. * * * 298 0 roku ów. Gdy już ostatecznie dogadano się wjałcie, zapadła klamka i nasze granice wschodnie przesunięto na Bug, a właściwie na odcinek dolnego Bugu i Narwi, należało wybierać: sprawiedliwe granice wymagały sprawiedliwego samookreślenia się. Szczęśliwie zatoczyliśmy koło historii i wróciliśmy do granic Królestwa Polskiego z czasu rozbiorów. Miliony Polaków musiały zakładać nowe gniazda, szukać nowego miejsca na ziemi. Rozpoczęła się mordercza wędrówka ludów: na Zachód, na Zachód. Ci, co nie zdążyli na Zachód - na Wschód, na białe niedźwiedzie. Kłapały złącza szyn, salutowały semafory i w mrok, w nieznane ciągnęły transporty mrowia ludzkiego. Odstępował żywioł polski. - Bystriej, bystriej - ryczeli enkawudziści - sobi-rajties'..