Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Bogumił zmarkotniał, a nazajutrz zjechał konno z pola ku cmentarzowi i w istocie zastał tam żonę. Biegała pędem w tę i w tę stronę po ścieżce, widocznie, żeby się rozgrzać. Udał, że go przypadek sprowadził, tęskno mu się zrobiło, chciał pobyć przy Piotrusiu. - Dlaczego - zapytał - nie powiedziałaś mi, że przychodzisz tu sama? Boję się o ciebie. Tak zimno. Zaziębisz mi się. Wzruszyła ramionami i odparła niechętnie: - Wcale nie przychodzę. Nie zaziębię się. Mnie ciepło. - I nie oglądając się, obrażona, odeszła w stronę domu, on zaś wsiadł z powrotem na konia i błąkał się na nim w tę i w tę stronę, patrząc z dala, jak szła. Nazajutrz o tej samej porze podjechał do cmentarza linijką. Pani Barbara siedziała koło mogiły na ziemi w śniegu i Bogumił zadrżał, gdyż wydało mu się, że śpiewa. Szedł ku niej z bijącym sercem, lecz nie, to wiatr tak nucił w zaroślach. - Znów tu jesteś - rzekła powstając na jego widok. - Dziecko moje - zawołał składając ręce. - Między grobami niepodobna jest żyć. Trzeba wrócić do świata. - Patrzcie państwo - roześmiała się ostro. - Skąd ty możesz wiedzieć, w czym dla kogo jest świat? Ja tam go w niczym nie widzę. Wszystko powywracane do góry nogami, pobite. Same gruzy. Żadnego ładu ni składu. - Nagle rozgniewała się. - No, cóż tak stoisz - wykrzyknęła - i patrzysz na mnie, jakbym już była wariatką?! Co chcesz? Mam z tobą jechać? No, więc już idę i marsz. Siadam i jadę! Jadę do tego świata! I pierwsza przed nim dobiegła do linijki. Wracali w nieprzyjemnym usposobieniu i nic już do siebie nie mówiąc. Bogumił jechał noga za nogą, gdyż wiatr zwiał śnieg i poodsłaniał chropawą, twardą grudę. Pani Barbara zaczęła się w końcu niecierpliwić. - Dawno bym już zaszła piechotą - rzekła - i mniej bym zmarzła. Nazajutrz Bogumił nie śmiał zajrzeć na cmentarz. Ciężko strapiony, z trudem zmuszał się do uważania na robotę przy drzewie i przy młócce na dalekim folwarku pod lasem. Myślał przy tym, jak dobrze byłoby, gdyby Teresa u nich była. - Przecież umiałaby jej jakoś wytłumaczyć, że tak cierpieć nie wolno. Ja mówić nie potrafię. Żeby tak nie mówić było trzeba, a coś uczynić, to jeszcze... Wcześniej wrócił na obiad, mówiąc sobie po drodze: - Chodziła czy nie chodziła? Nim zdążył wejść i spytać, Bylisia wybiegła mu naprzeciw z wiadomością, że pani zachorowała. - Czemuś mnie nie kazała wołać? - zląkł się i upuścił kożuch, chcąc go w sieni powiesić. - Bałam się odejść, bo panią tak zamroczyło, że przestała o Bożym świecie wiedzieć - zapłakała Bylisia podnosząc za nim kożuch, rękawice i czapkę. Pani Barbara była w istocie nieprzytomna i nie poznała Bogumiła, gdy stanął w nogach łóżka. Tym razem okazało się to rzeczą bardziej poważną niż gorączka po śmierci Piotrusia. Pani Barbara musiała się zaziębić siedząc u grobu na śniegu i wywiązała się ciężka choroba kobieca, która trwała więcej niż sześć tygodni. Chora leżała przez cały ten czas w boleściach i w gorączce i było z nią już tak źle, że kiedy raz wieczorem zadzwonili w kapliczce w dworskim parku, ludzie zaczęli mówić, że pewno pani Niechcicowa umarła i że to na nią dzwonią. Ona zaś leżała tymczasem i już wiedziała, że leży, i nie czuła na koniec bólu, ale nękała ją w całym jestestwie niedogodność gorsza niż ból. Widziała wciąż nad sobą niby przedmioty, niby bryły kuliste i kanciaste, niby zadry i sople kolące. Wszystko to chwiało się i zwisało elastycznie na nitkach czy na gumkach, ciążyło, potrącało się, kurczyło i rozciągało piszcząc, szumiąc i dudniąc na przemiany i dolegało chorej tak, jakby to ona sama ciążyła i zwisała, i roiła się w mrowiu tych kształtów. Aż na koniec spomiędzy kłębiącego się zamętu i rozruchu zaczęła mknąć ku niej niby maska o zakrzywionym nosie. Nadciągała coraz to większa, większa, a potem znowu sunęła chyżo wstecz, a gdy już była malutka niby orzech, pani Barbara usłyszała, jak ktoś zapytał: - Co mówisz, dziecinko? Zobaczyła nad sobą twarz Bogumiła i znów usłyszała, jak ktoś rzekł: - Poznaje? - a ktoś drugi odszepnął: - Nie wiem. Uśmiecha się i coś mówi. Powtarza - maska, maska. Pragnęła ze zgorszeniem odrzec: "Nic podobnego", ale nie mogła wydobyć głosu. Zamknęła oczy, a gdy je ponownie otworzyła, dokoła było jasno i twarz Bogumiła schylała się nad nią jak przedtem. Pani Barbara chciała mu coś powiedzieć i niecierpliwiła się, bo wciąż pytał: - Co mówisz, najmilsza? Co szepczesz? - i przeszkadzał jej tymi zapytaniami. - Śni... śni... - powtarzała, a wreszcie zdołała to powiedzieć głośno i wyraźnie, jakby mówiła do głuchego: - Śniło mi się, że łąka i było mówieni: oddam ci syna na powrót, uczekaj, aż cię zaboli. - Co mówisz, jedyna? - Uciekaj? - Uciekniemy stąd, uciekniemy. - Uczekaj - poprawiła go z pogardliwą niecierpliwością - aż cię zaboli. Bogumił patrzył bacznie, przelękniony, że to gorączka wraca. - Kto tu stoi przy tobie, kochanie - zapytał - powiedz, poznajesz mnie? Spojrzała na niego zbiedzonymi oczyma i uśmiechnęła się z figlarnym politowaniem. - Cóż ty mnie takie pytania zadajesz? - powiedziała przytomnie. W istocie nie była to już gorączka, lecz wielkie osłabienie, które z wolna mijało. Różne zabiegi, którym pani Barbara musiała się teraz poddawać, uprzytomniły jej w całej pełni, jak była chora, i to ją przygnębiło. Wstydziła się, prosiła, żeby panie Krępskie przestały do niej przychodzić. Pewnego dnia Bogumił zastał ją płaczącą, ukląkł i położył głowę koło niej na poduszce. - Czemu płaczesz? Patrz, wszak jesteś coraz to zdrowsza. Wiosna idzie