Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Moglibyśmy iść groblą, którą mnie przyprowadziłeś, i przedłużyć nasz spacer — rzekł. — Po co? Są inne, dogodniejsze przejścia. — A jednak ja wolę tamto! — Znajdziemy równie ciekawe. Chciałbym ci pokazać lilie wodne, rosnące na stawie w takiej obfitości, jaką nawet tutaj rzadko się ogląda. — Najmilej mi będzie powtórzyć drogę, którą już raz odbyłem z tobą. Będę sobie przypominał słowa, które mi wyrzekłeś podczas spaceru, i w ten sposób lepiej je zapamiętam. Z twarzą pochmurną jot-nuczer ruszył ku małej łączce, przylegającej do grobli. Aby go jakoś udobruchać, Enum nakierował rozmowę na pojednawcze tory. — Chętnie usłyszałbym twoje zdanie o ostatnim przedstawieniu w teatrze, gdyż ja jeszcze na nim nie byłem. — Coraz mniej widzów na tragediach ?— padła obojętna odpowiedź. - - Teatr świeci pustkami. Któż dzisiaj chce słuchać 221 żalów Antygony, skarg Prometeusza, jęków Edypa, skoro organizowane są widowiska, na których można samemu wyryczeć się do woli, natupać, patrząc, jak zapaśnicy okładają się pięściami lub wzajemnie się obalają? Żyjemy w czasach sromoty i szyderstwa. Młodzi wyśmiewają wszystko, starzy obojętnieją na dobro i na zło — władza dąży do zagrabienia owoców pracy człowieka, a człowiek przemyśliwa, jak by tę władzę oszukać. Ot, i cała gmatwanina życia... Podczas tej rozmowy wzrok Enuma błądził w roztargnieniu po grobli, aż zatrzymał się w miejscu, gdzie pozostawili uwolnionego z więzów nieszczęśnika. — Ozyrysie, to ten! Spójrz!... — zawołał Enum i raptownie schwycił ramię jot- nuczera. Swiniarz klęczał obok przeciętych sznurów. Wesoła, modro-zielona przestrzeń, lot motyli, przefruwające ptaki były tak samo zachwycające, lecz o kilkadziesiąt kroków od klęczącego — przednimi łapami wsparty o brzeg, jeszcze z ogonem w stawie — wychylał łeb z wody krokodyl. Podbiegłszy, Enum szarpnął ramię nieboraka. — Dlaczego nie uciekłeś? Jot-nuczer kazał! Dlaczego?! Wstań natychmiast! Wznosząc oczy ku Enumowi nieszczęśnik potrząsnął głową gestem beznadziejnej rozpaczy. Nadszedł kapłan i, skrzyżowawszy ramiona na piersiach, obserwował w milczeniu. — Nie można uciec... — wybełkotał młodzieńczy głos. — Nie można... On nie da... przyjdzie w nocy... On potężny bardzo... widzi w ciemnościach. — Ja ci rozkazuję! — krzyczał Enum, szarpiąc bezwładne ramię. — I jeszcze raz każę — odejdź! Póki nie jest za późno! Jak gdyby te słowa usłyszała „żywa podobizna Sobka", bo ciało gada drgnęło, bardziej wynurzając się z wody i wykręciwszy się na ścieżce ruszyło niezdarnie ku ludziom. Skazany wrzasnął nieludzkim głosem i upadł twarzą na ziemię. — Zostaw go, Enumie — rozległ się zimny głos kapłana. — Ten nędzarz nie potrafi uciec. Choćbyś go zmuszał. Sam siebie skazał na śmierć. Niech się zatem spełni to, co mu zostało przeznaczone. 222 Opuściwszy miejsce ze skazańcem, w milczeniu ruszyli groblą ku domowi, Enum spieszył pierwszy, nie oglądając się za siebie. Przy .końcu grobli jot-nuczer pożegnał gościa z niezmąconą życzliwością. — Ufam, że przyjdziesz sam powiadomić nas o swym postanowieniu. Ja będę czekał... — Tak, ojcze... — odparł, unikając oczu jot-nuczera, jak gdyby można było w nich jeszcze ujrzeć odbicie postaci, oczekującej na klęczkach śmierci, która pełzła po ścieżce. W swym pokoju rzucił się na sofę i leżał ze wzrokiem utkwionym w suficie. Usiłował przywołać wszystkie radosne momenty tego ranka: słońce błyszczące na witkach, rzędy winnego szczepu, chwile wzniosłej rozmowy... Przyzywane zjawiały się posłusznie, lecz jakże blade, jak nic nie znaczące były wobec obrazu, który rósł i wypełniał sobą serce Enuma! Całe piękno słów o Maat, o górującej Sprawiedliwości, o jednoczącej wszystko Mocy, nie miało żadnej władzy nad tym obrazem... Zdawało mu się, że słyszy szuranie ciała wleczonego po ścieżce do stawu. Człowiek miażdżony był przez grozę, z której sam 223 uczynił sobie bóstwo, sam jej się poddał i uznał za niezbędną część życia