Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie wierz ani jednemu słowu, które on mówi. On kłamie! Pozostaniesz zawsze dzieckiem, nie zestarzejesz się nigdy i nigdy nie umrzesz. Jedynie ułożysz się na chwilę do snu! Niedługo wzejdzie słońce ponad wierzchołkami jodeł i nowy dzień zajrzy do okna, a wtedy lepiej będziesz widział niż przy świetle łojówki. Muszę już iść. Bądź zdrów, marzycielu, było to miłe spotkanie. — O tak, bardzo, bardzo miłe, krasnoludku! Zsunął się z krzesła i zakłapał po podłodze drewnianymi chodaczkami. Szukając w kieszeniach klucza od domu wybuchnął nagle tak głośnym śmiechem, iż musiał się schwycić za brzuch. — Śmierć! — śmiał się jak szalony. — Śmierć! Coś podobnego! Nigdy w życiu nie słyszałem niczego równie głupiego! Cóż za krótkowzroczni głupcy z tych dużych małp w porównaniu z nami, małymi krasnoludkami! Śmierć! Na króla gnomów! Jeszcze nigdy nie słyszałem podobnego głupstwa. Gdy obudziwszy się z rana spojrzałem w okno, ziemia pokryta była świeżym śniegiem. Wysoko w górze usłyszałem łopot skrzydeł i krzyk dzikich kaczek. Szczęśliwej podróży, mały krasnoludku! Zasiadłem do śniadania; dostałem miskę owsianej kaszki, świeżo udojonego mleka i filiżankę wybornej kawy. Stary Lars powiedział, że w nocy wstawał dwukrotnie, gdyż lapoński pies bez ustanku niespokojnie warczał, jakby coś widział lub słyszał. On sam miał takie wrażenie, że widzi ciemny zarys czegoś, co mogło wyglądać na wilka krążącego wokoło domu. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy głosy dochodzące z obory, ale uspokoił się, gdy się przekonał, że to ja mówiłem przez sen. Kury gdakały też przez całą noc. — Patrz! — powiedział wskazując na świeżym śniegu ślad prowadzący pod moje okno. — Co najmniej trzy sztuki! Mieszkam tu przeszło trzydzieści lat, ale nigdy nie odkryłem wilczych tropów tak blisko domu. A to? — i wskazał inny ślad wielkości stopy ludzkiej — widzisz? Zdawało mi się, że śnię, gdy spostrzegłem ten trop po raz pierwszy. Nie nazywam się Lars Anders, jeżeli tej nocy nie przyszedł tu niedźwiedź. A oto ślad jego młodego. Już przeszło dziesięć lat, kiedy zastrzeliłem w tych lasach niedźwiedzia! A czy słyszysz te szelesty na dużej jodle przy oborze? Siedzi tam chyba z kilkadziesiąt tych zwierzątek! Jak długo żyję, nie widziałem tylu wiewiórek na jednym drzewie! Słyszałeś też może przez całą noc wołanie sowy z lasu i krzyk nurka z jeziora? A kozodój również krążył o świcie wokoło domu, czy słyszałeś? Nic nie rozumiem, przecież w naszym lesie jest zawsze w nocy cicho jak w grobie! Dlaczego przyszły tutaj te wszystkie zwierzęta? Oboje z żoną nie zmrużyliśmy oka przez całą noc. Kerstin mówi, że to Laponka zaczarowała dom, ale dziewczyna twierdzi, iż zeszłego lata została w Rukne ochrzczona. Z tymi Lapończykami nigdy nic nie wiadomo; wszyscy są czarownikami i znają się na sztukach diabelskich. Na wszelki wypadek o świcie ją wysłałem. Chodzi bardzo szybko i przed zachodem słońca będzie już w swej lapońskiej szkole. A kiedy ty chcesz odejść? Odrzekłem, że się nie spieszę i zatrzymałbym się tu chętnie Przez kilka dni, gdyż bardzo mi się podoba w Forsstuganie. Tak, ale syn ich wraca dziś wieczorem z piłowania drzewa, a wtedy nie będzie dla mnie wolnego pokoju do spania. Nic nie szkodzi, odparłem, mógłbym spać w stodole, lubię zapach siana, kecz plan ten zdawał się nie znajdować uznania ani w oczach Larsa, ani starej Kerstin. Miałem wrażenie, że chcieli mnie się pozbyć jak najprędzej; nie zwracali się do mnie ani słowem i można by}0 sądzić, że się mnie obawiają. Spytałem o obcego przybysza, który zjawił się tu przed dworna dniami i zjadł im wszystek chleb. Nie mówił ani słowa po szwedzku, odrzekł Lars Anders, a Lapończyk z Finlandii, który niósł jeg0 przybory do połowu ryb, powiedział, że zabłądzili. Byli na wpój żywi z głodu i zjedli wszystko, co znalazło się w domu. Lars pokazał mi monetę. Obcy pan nalegał, aby mu pozwolili obdarować nią wnuczęta. Czyżby naprawdę była z prawdziwego złota? Był to angielski suweren! Na podłodze pod oknem leżał „Times", adresowany do sir Johna Scotta. Otworzyłem go i przeczytałem nagłówek, wydrukowany olbrzymimi literami: WYBUCH STRASZLIWEJ EPIDEMII CHOLERY W NEAPOLU! PRZESZŁO 1000 WYPADKÓW ZACHOROWAŃ W CIĄGU JEDNEGO DNIA! W godzinę później Pelle, wnuk starego Larsa, stał przed drzwiami domu z małym, kosmatym norweskim konikiem. Lars nie miał słów oburzenia, kiedy chciałem mu zapłacić przynajmniej za zapasy do plecaka. Powtarzał, że jeszcze nigdy nie słyszał czegoś podobnego! A o drogę mogę być spokojny, bo Pelle zna kierunek zupełnie dobrze. Podróż o tej porze roku jest łatwa i przyjemna. Osiem godzin trzeba jechać przez las do Rukne, potem trzy — łodzią Lissa Jocuma w dół rzekif dalej sześć — przez góry aż do cmentarza i dwie przez jezioro do Losso Jarvi, skąd jest osiem godzin dobrej drogi do nowej stacji kolejowej. Wprawdzie nie kursują jeszcze pociągi pasażerskie, ale maszynista z pewnością pozwoli mi stać na lokomotywie przez te dwieście mil, dzielących mnie od stacji pociągów osobowych. Miał słuszność stary Lars: podróż okazała się przyjemna i łatwa, a w każdym razie tak mi się wtedy zdawało. Czy podobałaby mi się dzisiaj? Podróż przez całą środkową Europę niewygodnymi pociągami owych czasów, a przebyta prawie bez snu, była dla mnie wtedy miła i wygodna. Z Laponii do Neapolu. Sprawdźcie tę odległość na mapie. 8 Neapol Jeżeli czytelnik miałby chęć dowiedzieć się szczegółów o moim pobycie w Neapolu, mógłby przejrzeć Letters from a Mourning City, jeżeli uda mu się znaleźć egzemplarz; małe jest tego prawdopodobieństwo, bowiem książeczka ta dawno została wyczerpana i poszła w zapomnienie. Ja sam właśnie czytałem z zainteresowaniem owe Listy z Neapolu, jak je nazwano pierwotnie w Szwecji. Dzisiaj nie mógłbym już pisać takiej książki, choćby nawet chodziło o cenę całego życia. Rozpęd i brawura na wskroś młodzieńcza biją z tych listów, a ton ich jest niesłychanie pewny siebie (żeby nie powiedzieć: zarozumiały!). Najwidoczniej byłem bardzo z siebie zadowolony, pędząc z Laponii do Neapolu wówczas, gdy inni go opuszczali. Sprawozdania z mojej działalności dniem i nocą w zagrożonych i zawszonych dzielnicach ubogich, o pożywianiu się jedynie zgniłymi owocami i spaniu w brudnej locandzie1 brzmią dość pyszałkowato. Wszystko to jednak jest prawdą i niczemu nie zaprzeczę. Opowieści z czasów epidemii cholery w Neapolu odmalowały trafnie obrazy widziane wówczas oczami młodzieńca. Niezupełnie ścisły jest natomiast opis dotyczący mnie samego