Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Prędzej jednak dorozumiewał się nowych trudności z Krzyżakami, z samym Witoldem, coraz niespokojniej targającym węzły, które Litwę z Polską łączyły, niż takiej zemsty nad królową. Gdy Jagiełło wezwał go przez swego kapelana do swej sypialni i z gburowatością sobie właściwą opowiedział mu wszystko, marszałek struchlał z trwogi i oburzenia. - Miłościwy Panie, to są niegodziwe potwarze, należało je odeprzeć! Nie mamyż my środków dowiedzenia się prawdy, ludzi wiary godnych, abyśmy się uciekali do Witolda i dawali mu mieszać się do spraw naszych? Około królowej jest siła ludzi zacnych, jak Nałęcz Malski, ochmistrz jej, mąż godzien wiary i poszanowania. Na co nam tu burzliwy i namiętny książę litewski? Trafiłoby to pewnie do przekonania króla, gdyby nie przyszło za późno. Jagiełło wstydził się przyznać, iż pośpiechem zgrzeszył, że się dał zakrzyczeć i wyrwać sobie zezwolenie. Musiał więc bronić się i sam w siebie wmawiać, że królowa była winną. Począł marszałkowi podawać imiona, powtarzać co słyszał od brata, tłumaczyć się, że inaczej postąpić nie mógł. - Ona jest jego siostrzenicą! On by przecież własnej krwi i rodowi nie czynił zakały, gdyby nie był pewnym winy! - zawołał. - Nie pozwoliłem tknąć królowej, dopóki przekonaną nie będzie. Sam z siebie marszałek się zaofiarował natychmiast nocą i dniem pędzić na szlak wiodący z Krakowa na Ruś, dognać królowę i stanąć na straży, aby oprócz skazanych już na wydanie Szczukowskich nikt nie był pokrzywdzony. Komorników wziąć pod straż, gdy była wola królewska, chciał dać kazać dlatego, aby się oczyścić mogli. Zbigniew z Brzezia, któremu wszystko, co się na dworze działo, tajnym nie było, przypomniał królowi, iż ludzie, co otaczali królewnę Jadwigę, w ciągłej wojnie z dworem Sonki nawzajem wymyślali przeciw sobie jawnie kłamliwe oszczerstwa. Stąd więc łatwo doniesienia mogły pójść do Witolda, który - niechęć mając do siostrzenicy - więcej im dawał wiary, niż należało. Marszałek zachwiał znów królem, ale razem obudził w nim żal niezmierny, iż się dał Witoldowi ująć i bez porady niczyjej zdał na jego sprawę. Tegoż dnia Zbigniew z Brzezia wyruszył w pogoń, z obawą wielką, iż za późno przybyć może, a Zbramir, łowczy i ulubieniec Jagiełły, znający słabość jego i pragnący pocieszyć i rozerwać pana, dopóty mu opiewał piękność lasów i wielkość zwierza w nich, aż smutnego skłonił, że psy i konie gotować kazał i sokolników biorąc z sobą wyruszył z Horodła w puszcze nadbużne. W myśli może przypuszczał, iż - ku swej Rusi ciągnąc dalej - spotka przypadkiem królowę? Chciał ją choć raz widzieć jeszcze... Rozdział IX. Wesoło ciągnęła Sonka z wyborem dworu swojego na Ruś, gdzie się z królem spotkać miała. Towarzyszyły najulubieńsze sługi i komornicy najzaufańsi, ci, do których była nawykłą, bo jej duszą i sercem oddani byli. Stara Femka nie opuszczała jej nigdy, bo bez niej się obejść nie mogła. Kasia i Elża Szczukowskie swą wesołością, szczebiotaniem, -rozmową, znoszeniem wieści, które jednostajne życie ożywiały, umiały się też stać niezbędnymi. Komornikom przewodził Hincza z Rogowa, który najpoufalszym i najśmielszym był, a Sonce najmilszym, bo wiedziała, iż wierniejszego nad niego nie miała. Piotr Kurowski, Wawrzyn Zaręba, Jan Kraska, Jaszko z Koniecpola, dwu Szczekocińskich, ci wszyscy, przeciw którym Strasz skarżył, znajdowali się w królowej orszaku. Z Krakowa do Medyki, gdzie się Sonka z mężem spotkać spodziewała, wiosennymi dniami powolna podróż była jakby dla zabawy przejażdżką. Stanowniczowie jechali przodem, gotując noclegi, szły wozy kuchenne i czeladź za nimi, a gdziekolwiek przybywała pani, witali ją wójtowie, sołtysi, starostowie i zawczasu wszystko tak było przygotowanym, aby jej i dworowi na niczym nie zbywało. Lud cisnął się, aby widzieć piękną młodą królowę, która na przemiany konno i na wozie z wolna dążyła do celu podróży. Przybywając na nocleg, już wszędzie znajdowała izby smółką powykadzane, wysłane matami i kobiercami, świeże siano na posłanie i ogień na kuchni, przy którym gotowały się ryby, piekły, dostarczane ochotnie, zwierzyna i ptactwo. W niejednym miasteczku wychodziła starszyzna z gędźbą, z piszczałkami, z gęślami i lirami, pieśnią witając królowę, a w kościołach uderzano w dzwony. Sonka wstępowała do kaplic, po drodze modliła się ze swym dworem. Nie było smutnej twarzy koło niej ani w żadnym sercu przeczucia burzy. Owszem, wyrwawszy się z murów i zamknięcia, dwór jakby odżył, cały był w śmiechu i swawoli. Zrywano po drodze kwitnących czeremech gałęzie i osłaniano nimi wozy. Dziewczęta plotły wianki sobie i swej pani, komornicy wyścigali się, przynosząc najświeższą wodę i najbielsze kołacze. Sonka też była godzinami wesołą bardzo i śmiała się z innymi, nie miała żadnego powodu do smutku, a jednak na noclegi przybywając, skarżyła się Femce, że ją czarne myśli ścigały. Sama nie wiedziała, skąd one płynęły. Dziecię zostawiła zdrowym, chowało się na podziw żwawe i rzeźwe, a piękne jak matka. Femka rozpraszać się starała chmury i napędzała dziewczęta, aby panią zabawiały. Więc śpiewano wieczorami i prawiono baśni, a często łapano i stare niewiasty, aby wróżyły, i dziewczęta, aby wiejskie swe proste zawodziły śpiewy, których królowa słuchała rada. We dnie około wozów jadący komornicy nigdy wytrwać nie mogli spokojni, wyścigali się na popis, biegali, podrzucali oszczepy i obuszki, łapiąc je w powietrzu, ucierali się z sobą, wesołe wyprawiając turnieje. Nie postrzeżono się tak, gdy cel podróży, Medyka była już bardzo blisko