Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Kiedyś Mrowiński poprosił go o ułatwienie kontaktów z kompletami tajnego nauczania. Z warszawskich pedagogów Mrowiński nie znał nikogo. Niwiński natomiast dawno już nawiązał kontakt z byłymi kolegami swego ojca, o jednym zaś z nich, profesorze Sobczaku, wiedział nawet na pewno, że odgrywa niejaką rolę w tajnej organizacji nauczycielskiej. Sobczak prowadził na Świętokrzyskiej niewielki antykwariat i właśnie na zapleczu tego antykwariatu odbywały się lekcje. Przez pewien czas wykładał tu historię ojciec Niwińskiego, poszukiwania gestapo zmusiły go jednak do opuszczenia Warszawy. Przeniósł się więc do Krakowa, do siostry. Właśnie profesor Sobczak był pierwszym człowiekiem, który swego czasu udzielił Niwińskiemu wiadomości o losie rodziców. Prośbę Mrowińskiego przekazał więc Niwiński Sobczakowi i po kilku dniach zgłosił się po odpowiedź. Jednak stary nauczyciel przyjął go tak, jakby zupełnie nie znał celu wizyty Władka. - Co u ojca? Jak mu tam w Krakowie? - spytał. - Dziękuję. - Mógłby już wrócić. Nikt was tu chyba nie szuka. - Nie wiem. Żyję na innych papierach. - Brak nam ludzi, bardzo brak nam ludzi. Ubył profesor Jedliński, ojciec... - Właśnie, panie profesorze. Ten mój znajomy wciąż nalega o odpowiedź. Sobczak westchnął, bezmyślnie przerzucił kilka starych książek. - Mówi pan, że nalega? - Obiecałem mu pośredniczyć między panami, więc... - Pan go zna osobiście? - Owszem. - Mrowiński? Taki bez ręki? - dopytywał Sobczak. - Tak. Pan profesor również go zna? - Hm. Powiedzmy... Słyszałem o nim. Co pana z nim wiąże? - Mnie? Nic. Po prostu mamy wspólnych znajomych. - Na pewno? Tylko tyle? - Nie rozumiem - Niwiński nastroszył się. - Niestety, ale zaniesie mu pan odpowiedź negatywną - Sobczak rozłożył ramiona. - Tak? - zdziwił się Niwiński. - Pan się nie domyśla, dlaczego? Postawiłem jego kandydaturę na radzie pedagogicznej. No, ale... - ponownie rozłożył ręce - koledzy słyszeli o nim. W trzydziestym ósmym usunięto go z gimnazjum w Kielcach za komunizowanie. Podobno na lekcjach polskiego zalecał czytać ni mniej, ni więcej tylko powieści pani Wasilewskiej i Kruczkowskiego. Pan by chciał, aby on uczył naszą młodzież, której i tak odebrano ojczyznę? - Nie wiedziałem, że sprawy aż tak wyglądają - odparł Niwiński. - Nie wiedział pan... W niezłą kabałę mnie pan wpakował wobec kolegów. Czy... ojciec orientuje się, że pan się w to bawi? - W co? - No... że ma pan takich przyjaciół? Niwiński wyprostował się. - To nie jest mój przyjaciel. A poza tym... ojciec już od dawna nie stawia mnie do kąta. Dziękuję i przepraszam, panie profesorze - skłonił się i opuścił antykwariat. - A szkoda - mruknął Sobczak - szkoda, że nie stawia. Znacznie szybciej, niż można się było tego spodziewać, Niwiński zaczął "bawić się w to", o co go podejrzewał profesor. Wmieszał się w tę sprawę wbrew swej woli i wbrew przekonaniom. Oczywiście, od dawna się orientował, że zarówno Mrowiński, jak i tramwajarz Mundek związani są z ruchem lewicowym. Nigdy jednak nie wiedział, co właściwie robią i czym się naprawdę zajmują. Wyczuwał nawet, że nie obdarzają go pełnym zaufaniem. Przypadek czy też konieczność sprawiły, że o rodzaju ich działalności miał się dowiedzieć całkiem oficjalnie. Któregoś ranka przed pralnią Kurasia gwałtownie zahamował tramwaj. Niwiński wyjrzał przez okno. To nie był zwykły tramwaj. Zamiast numeru wstawiono na dach znak Czerwonego Krzyża, a we wnętrzu wagonu zamiast ławek znajdowały się nosze. W tym czasie całe kolumny takich tramwajów krążyły po mieście, rozwożąc po szpitalach rannych przywiezionych z frontu wschodniego. Warszawiacy lubili wystawać przed dworcem i przyglądać się temu transportowi świeżej - jak mawiali - wschodniej rąbanki. Zaaferowany Mundek, bo to on był motorniczym, pozostawiwszy tramwaj na ulicy, wpadł zdyszany do pralni. - Panie Władku - sapał. - Natychmiast, już... Na ostatni przystanek osiemnastki. Wagon 6102! Powtórz pan. - 6102 - powtórzył