Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ten święty szał nie opuszczał ich, nawet gdy wracając maszerowali przez wioskę. Plądrowali chaty, podrzucali małe dzieci i chwytali je na ostrza swoich assegai lub posyłali włócznie prosto między obwisłe wymiona jakiejś uciekającej pomarszczonej staruchy. Używając tylko siły swojego ramienia Bazo zrobił dziurę w kruchej ścianie kolejnej chaty, Zama znalazł się natychmiast u jego boku, ich ciała, od szyi po kolana, były umazane ociekającą karmazynową cieczą, a wykrzywione twarze wyglądały jak upiorne, nasączone krwią maski. Ktoś próbował uciec z ciemnego wnętrza. — Jest moja! — ryknął Zama i cisnął swoją długą włócznię. Przez otwarte drzwi wpadł do środka promień wczesnego słońca, oświetlił lecącą dzidę i w tej samej chwili padł na duże, skośne, przerażone oczy i wystające, egipskie kości policzkowe dziewczyny, w którą miała ugodzić. Dzida zderzyła się w powietrzu z tarczą Bazo, co lekko odchyliło kierunek jej lotu. Przeleciała zaledwie kilka centymetrów od policzka dziewczyny i jakby zastygła w powietrzu. Zanim Zama zdążył zadać następny cios, Bazo już stał przy dziewczynie osłaniając ją tarczą, tak jak czapla zasłania skrzydłem swoje pisklę, i warczał na przyjaciela jak lampart, którego młode jest zagrożone. Po pierwszym męczącym dniu drogi powrotnej, kiedy powiązani w długi sznur jeńcy siadali zmęczeni w cieniu drzew, Bazo przeszedł wzdłuż szeregu i stanął obok dziewczyny. 296 — Ty! — powiedział i niedbale przeciął ostrzem dzidy rzemienną obrożę. — Zrób mi jeść! Kiedy gotowała, Bazo żartował głośno z Zatną i innymi wojownikami. Widział, że starała się nie spuszczać oczu z ich twarzy. Zjadł to, co ugotowała, nie okazując ani zadowolenia, ani niesmaku, ona zaś klęczała w pewnej odległości i z powagą obserwowała spożywanie każdego kęsa. Kiedy skończył, podeszła do niego niepokojąco cichym, pełnym wdzięku, płynnym krokiem i wyciągnęła zwiędłe liście z obrzmiałej i zasychającej rany w jego boku. Ten gest był dla niego obelgą, podniósł rękę, aby ją uderzyć — ale zaraz pozwolił swojej dłoni powoli opaść. Dziewczyna nie cofnęła się, zaczęła opatrywać ranę bardzo pewnie i fachowo. Oczyściła ją zręcznymi palcami, później odkorkowała dwa z małych pojemniczkow, jakie nosiła przypięte do pasa, i zrobiła okład z proszku, który był w środku. Na początku paliło jak ogień, ale później przyniosło znaczną ulgę. Bazo nie okazywał jej żadnej wdzięczności, ale gdy jeden z jego żołnierzy przyszedł, aby związać dziewczynę jak resztę jeńców, zmarszczył groźnie czoło i tamten pozostawił ją wolną. Kiedy położył się spać, ona zwinęła się jak szczeniak u jego stóp. Był gotowy pozwolić jej uciec, kiedy cały obóz uda się na spoczynek, ale po północy ona nadal nie poruszała się, a on zasnął. Wstał przed świtem, aby sprawdzić wartowników; trawę pokrywał szron, usłyszał, jak dziewczyna szczęka zębami. Przechodząc rzucił na nią swoją wojskową pelerynę z futer, a ona wtuliła się w nią szybko. Kiedy zarządził wymarsz z obozu, ona zjawiła się niosąc na głowie jego matę do spania i garnek. Podczas marszu tuzin razy chodził na koniec wijącej się kolumny i zawsze kiedy zbliżał się do dziewczyny, jego kroki stawały się wolniejsze, przyglądał się grze mięśni na jej plecach, ruchom pulchnych pośladków i kołysaniu się jej gładkich czarnych piersi. Kiedy odwracała głowę i nieśmiało uśmiechała się do niego, stawał się lodowato wyniosły, a następnie wracał na czoło pochodu. Wieczorem spróbowawszy pierwszego kęsa ugotowanego przez nią posiłku, pozwolił sobie na wyrażające pochwałę skinienie głową, *a kiedy opatrzyła mu ranę powiedział: — Już mnie nie piecze. 297 Nie podniosła oczu. — Kto cię tego nauczył? — nalegał. — Czarownik Pemba — szepnęła. — Dlaczego? — Byłam jego uczennicą. — Dlaczego ty? — Ja mam dar. — Więc, mała wiedźmo, przepowiedz moją przyszłość. — Zaśmiał się, ona podniosła głowę i pokazała swoje niepokojące, skośne, czarne jak smoła oczy. — Nie powinieneś drwić, panie. Powiedziała na niego nkosi — panie. Bazo przestał się śmiać i wydawało mu się, że duchy głaszczą delikatne włoski u podstawy jego czaszki. Tej nocy, kiedy poczuł, że dziewczyna trzęsie się z zimna, odchylił połę swojego kaross i pozwolił jej się przykryć. Udawał, że śpi, jego ciało było jednak sztywne, a on czuł każdy najdrobniejszy ruch dziewczyny, kiedy układała się do snu. Byłoby tak łatwo położyć rękę na jej piersiach i wepchnąć kolana miedzy jej uda. Pod wpływem tej myśli aż zadrżał i chrząknął. — Panie? — szepnęła. — Czy coś cię trapi? — Jak masz na imię? — zapytał. — Tanase. — Tanase — powtórzył, aby przekonać się, jak brzmi to w jego ustach. Podobało mu się, mimo że było to imię Rozwi, jednego z plemion Maszona, i że nie wiedział, co oznacza. — Ja znam twoje imię, wszyscy wymawiają je z szacunkiem — powiedziała. — Bazo, Topór. — Zabiłem Pembę, twojego pana. Zmiażdżyłem go moją własną ręką. — Sam nie wiedział, co sprawiło, że wymówił te słowa. — Wiem — szepnęła. — Czy mnie za to nienawidzisz, mała czarownico? — Jestem ci za to wdzięczna! —Jej cichy głos zadrżał gwałtownie, a biodro dotknęło jego ciała. — Wdzięczna? Czy nie kochałaś Pemby, jak pies kocha swojego pana? — Nienawidziłam go i kiedy ujrzałam jego śmierć w magicznej kalebasie, napełniła mnie radość