Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W pogodne dni przemiły ich ogródek jest częstym miejscem naszych spotkań. Moje siostry nabijają się ze mnie, że jestem taka stała w sympatii do Andrzeja. Oleńka zapomniała już o swojej miłości do Lwa i kocha się w Marusiu, a Irka, zamiast z Józikiem, zaręczyła się z Andrzejem Findeisenem. W każdym razie triumfujemy teraz wobec matki, która zawsze twierdziła, że głównym powodem naszego powodzenia jest majątek ojca. Obecnie mowy już nie ma o żadnym posagu, a adoratorów nam nie brak. Im jednak ich więcej, tym bardziej tęsknię do Andrzeja, który każdy swój pobyt w Warszawie kończy przysłaniem mi pąsowych róż, obiecując wrócić, zanim zwiędną. Któregoś dnia wpadł niespodziewanie, kiedy akurat wychodziłam na imieniny do Zosi. Odprowadził mnie pod sam dom i obiecał poczekać na ulicy, jeśli dostanie w nagrodę pocałunek. Zgodziłam się, chociaż obawiałam się trochę, że przestanie mi się podobać, tak jak to się stało z Aleksem. Czekał dwie godziny. Wracaliśmy w milczeniu. Odprowadził mnie pod same drzwi. Wchodząc powoli po schodach, modliłam się, żeby kogoś spotkać. Żeby nie było okazji. Wyjmując klucz spytałam: - Wstąpisz na herbatę. - Już późno, ledwo zdążę wrócić przed godziną policyjną. - No to do widzenia - wyciągnęłam rękę. - Zapomniałaś? - spytał zdziwiony. - Co? - udałam, że nie rozumiem. - Przecież obiecałaś... - Zaczął i zamilkł speszony. Staliśmy naprzeciw siebie patrząc sobie w oczy. Po chwili pełnej napięcia objął mnie i delikatnie musnął usta wargami. - Nie umiesz całować - szepnął, kiedy mu się wyślizgnęłam. - Nic dziwnego - odparłam zmieszana i szybko otworzyłam drzwi. Byłam zaskoczona. Pocałunek sprawił mi przyjemność. Właściwie trudno nawet nazwać to pocałunkiem. Siostry mówiły, że to trwa o wiele dłużej. A może właśnie dlatego był taki miły? Zupełnie inny niż tamten brutalnie skradziony na balu. Nie uważam już, że jest to coś wstrętnego. Cieszę się. Zaczynałam się już obawiać, że coś nie jest w porządku z moją kobiecością. Czerwiec 1940 Warszawa Ze względu na groźbę aresztowania nigdzie nie możemy dłużej zagrzać miejsca. Stale zmieniamy adres. Po beztroskiej stancji u Szymanowskich przez miesiąc mieszkałyśmy w dwóch wynajętych pokojach na Polnej, a ostatnio przygarnęła nas ciocia Maringe. Willa na Filtrowej, szczelnie zapełniona liczną rodziną, zawsze przygarniała gościnnie wszystkich, którzy byli w potrzebie lub kłopotach. Ciocia Tola prowadzi z córkami wytwórnię przetworów owocowych, a jednocześnie z godnym podziwu heroizmem godzi się, aby jej dom był jedną z większych melin konspiracyjnych. Któregoś dnia odkryła paki gazet w moim pokoju. Byłam pewna, że wymówi z punktu gościnę. Tymczasem ciocia nie tylko, że przeszła nad tym do porządku dziennego, ale rozgrzeszyła mnie na przyszłość. - To już nic nie zmieni - oznajmiła z determinacją - jeśli tu kiedy wpadną z rewizją i tak znajdą dosyć dowodów! Rzeczywiście cała młodzież zaangażowana była w jakiejś robocie podziemnej. W każdym pokoju przechowywano nielegalną prasę i broń. Połowa osób nie była meldowana. Nocowali tu ludzie poszukiwani przez gestapo i cichociemni. Cały dom żył w ustawicznym napięciu i każdy dzwonek po godzinie policyjnej przyprawiał wszystkich o bicie serca. Dla zmniejszenia ryzyka wsypy zainstalowano na strychu specjalną klapę, przez którą można było czmychnąć na dach przyległego domu. Atmosfera koleżeńskiej przyjaźni i serdecznej życzliwości, która panowała u wujostwa, kazała zapomnieć o tułaczym życiu i braku własnego domu. Czerwiec 1940 Lato. Pierwsze lato w mieście. Każdy dzień potęguje tęsknotę za wsią. Jeśli tylko mogę, uciekam nad Wisłę. Parę dni temu o mały włos nie zakończyłam swego nędznego żywota. Chłopcy przepływali rzekę w pław. Spytali, czy idę z nimi. Chociaż o pływaniu nie mam wielkiego pojęcia i nie kąpałam się jeszcze w tym roku, ale poniosło mnie. Brzeg był tak blisko. Przepłynięcie Wisły wydawało się fraszką. Skoczyliśmy do wody. Chłopcy popruli crawlem. Ich głowy oddalały się szybko. Nędznie naśladując pływanie crawlem utrzymywałam się na wodzie