Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Satyryk ukłoniła się i bardzo blada zeszła ze sceny. Potem kolejno wychodziliśmy wszyscy. Skutek ten sam. Martwa cisza. Mucha nie zabrzęczała na widowni. Dwoiliśmy się i troiliśmy. Nic, z sali wiało mimo ciepłego maja - mrozem. W antrakcie, zdenerwowani do ostatecznych granic, poczęliśmy się naradzać, co robić dalej. - No cóż, trzeba chyba przerwać spotkanie, zwrócić pieniądze za bilety i pójść na wódkę. Nagle drzwi wiodące z widowni za kulisy otwierają się i staje w nich trzech poważnych, czarno ubranych panów. Miny skupione, smutek wyraźnie malujący się na obliczach. Jeden z nich, najbardziej ponury, chrząka i wygłasza krótkie przemówienie: - Chcieliśmy podziękować państwu serdecznie w imieniu miasta za wspaniały wieczór. W życiuśmy się tak nie bawili, miasto szaleje. Spojrzeliśmy po sobie skonsternowani: - To satyryk, co? A to nam dał łupnia. Ale po chwili opanowawszy się mówimy: - Panowie raczą dworować sobie z nas! - Owszem, pieniądze zwrócimy, ale kpiny sobie wypraszamy! Czarno ubrani delegaci miasta pobledli. - Ależ nic podobnego. Jakżebyśmy mogli, spotkanie jest wspaniałe. - Jak to, ani jednego brawa, ani jednego uśmiechu? Notable rozłożyli ręce: - Tu nie ma zwyczaju. Jakżebyśmy się ośmielili wyśmiewać się z czołowych naszych satyryków, odznaczonych, jak wiemy, niejednokrotnie wysokimi orderami państwowymi? - Mowy nie ma. Ale akademia bardzo nam się podoba, skarż nasz, Bóg - dodał czwarty, świeżo przybyły reprezentant widowni. Wobec tego ciągnęliśmy "akademię" dalej w jeszcze poważniejszym nastroju. Od tej pory nie przejmuję się, odbywam bardzo liczne spotkania z czytelnikami. I jeżeli gdzieś nawet nie ma huraganu śmiechu i burzy oklasków, mówię sobie: - Widocznie tu nie ma zwyczaju - i ciągnę spokojnie dalej. BIAŁY PAW Innym znowu razem brałem czynny udział w charakterze tak zwanego satyryka w objazdowej imprezie koncertowo-literackiej, poruszającej się śliskim kuligiem samochodowym po oblodzonych szosach polskiej Północy, przez Białystok, Ełk, Łomżę, Augustów, Suwałki "na Warszawę". Muszę powiedzieć, że podróż ta oprócz poślizgowych emocji dawała mnóstwo wrażeń, przede wszystkim kulinarnych. Jedzenie było przeważnie bardzo dobre, czasem znakomite, czyli że rok gastronomiczny nie przeszedł bez śladu. Dużo ładnych, przyjemnie urządzonych lokali i lokalików, grzeczna, chętna obsługa, przyzwoite nakrycia. I to z nożami! Gdzież się podziały te czasy, kiedy w restauracji (z dansingiem!) w Zielonej Górze wisiał koło kasy jedyny nóż na łańcuchu na użytek gości, kradnących niezwłocznie ten rodzaj sztućców leżących luzem. Albo kuchnia! Gdy się czyta bogate menu podpisane niejednokrotnie przez szefa produkcji i głównego buchaltera, a zawierające takie szczyty smakoszostwa, jak "Bef Straganów" czy "Kaczka w maLadze", ze zgrozą przypomina się sobie czasy, gdy jedynym wykwintnym daniem w terenowych restauracjach był kotlet schabowy z kwaszoną kapustą. Wtedy to podczas chałtury w Mławie Magdalena Samozwaniec ściągnęła na nas zarzut kpin z instytucji gospod ludowych, zażądawszy zamiast kapusty "troszkę brukselki". Nikt tam wówczas o takim wynalazku nie słyszał. A dzisiaj w takim na przykład Augustowie, w restauracji PSS o ścianach malowanych we freski a la Picasso, na każdym stoliku obok bogatego jadłospisu oprawnego w czerwony plastyk figuruje wykwintny karton z następującą informacją dla konsumentów: "W przypadku podania potrawy o złej jakości (za słona, przypalona, twarde mięso, nieświeża, za zimna" itp.) lub podania jej w sposób nieestetyczny konsument ma prawo zakwestionować i żądać innej, nie płacąc za złą. W przypadku skonsumowania potrawy konsument traci prawo, o którym mowa. Nie przysługuje ono także konsumentowi w stanie nietrzeźwym." W powyższych, suchych na pozór informacjach ileż się kryje troski o konsumenta, a zarazem ile zdrowego sensu. No, bo rzeczywiście, jeżeli konsument skonsumował potrawę, jeżeli na talerzu została tylko kość lub trochę sosu, jakaż może być reklamacja? Chyba w sprawie repety. Również obywatele nietrzeźwi, jako przepadający za rozróbkami z byle powodu, nie mogą korzystać z dobrodziejstwa wielkodusznego zarządzenia, chyba słusznie. Natomiast zakład gotów jest zaspokajać najoryginalniejsze nawet zachcianki gości. Oto naprzeciwko nas siedzi w krótkim kożuszku postawny szatyn o krwistej cerze i z wielkiego kufla, choć pora jest obiadowa, popija dymiące mleko. Widok zaiste budujący. Dawniej stałaby przed nim nieodzowna ćwiartka, a może nawet półlitrówka, i leżałby małosolny ogóreczek. Z nie ukrywaną więc sympatią przyglądałem się szatynowi, który odwzajemniał się również życzliwym spojrzeniem, zdradzając coraz większe zainteresowanie dla mojej osoby, a wreszcie niekłamany dla niej entuzjazm, graniczący wręcz z uwielbieniem. Nie! Idzie tutaj!" pomyślałem sobie. Istotnie konsument w kożuszku wstał i ruszył wyraźnie w moją stronę. Teraz już byłem pewny, że to ktoś z wczorajszych widzów naszej imprezy chciał mnie poznać osobiście. Nie miałem oczywiście nic przeciwko temu, zaniepokoiło mnie tylko trochę, że entuzjasta wyraźnie się zataczał. Ale nie było czasu na refleksje, już stał przed naszym stolikiem, wyciągnął do mnie ramiona i zawołał: - Mistrzu, stawiam literka za... za te pączki! Z dalszych dość mętnych jego wyjaśnień wynikało, że bierze mnie za cukiernika z Suwałk, nie żyjącego zresztą od kilku lat. Kiedy sobie to uprzytomnił, zalał się łzami
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Więc przyszliście pieszo z braku pieniędzy? NIEZNAJOMY Taak! MATKA (uśmiecha się) I pewnie nic nie jedliście? NIEZNAJOMY Taak! MATKA Bardzo pan jeszcze...
- Często o tym słyszałem, znała to każda służąca, często widziałem olśnienie w oczach opowiadających i zawsze uśmiechałem się do tego na wpół pobłażliwie, na wpół zazdrośnie...
- Przez chwilę wydawało mi się, że widzę jego uśmiechniętą gębę na tarczy z dykty, i ostatnie dwie kule posłałem szybko, jedną po drugiej, prawie serią...
- Senor Cuillone, przedstawiciel sekcji costarikańskiej Towarzystwa Futurologicznego, tłumaczył z czarującym uśmiechem, że wszelka lukullusowość byłaby nie na...
- Rufo ugryzł Pikela w rękę, ale twardy krasnolud tylko się uśmiechnął i nie puścił jego ręki...
- Otworzyła je jednak dzielnie i uśmiechnęła się, kiedy Liz ją ucałowała, zapewniając o swej wielkiej miłości...
- Dostojny uśmiech nie schodził z bladej twarzy królowej, kiedy przemawiała do zebranych...
- Te opadłe powieki, ten bwisły wąs, wesołe oczka, skryty, słowiański uśmiech...
- Leachmeyer uśmiechał się tymczasem do pułkownika, który miał przedstawić drugi plan...
- Z teatralną godnością i czarującym uśmiechem usługują swoim gościom...