Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Szarża kawaleryjska wywołuje pewnego rodzaju obłęd, który zaraża zarówno jeźdźców jak i konie. Furię, siłę i impet tej szarży powstrzymać może tylko najcięższy i najbardziej skoncentrowany ogień artyleryjski. Niemcy, którzy próbowali się poddać — zostali skoszeni. Szarżujący ułani nie biorą jeńców. Nękani przez nurkujące bombowce, przepychając się po zatłoczonych drogach, dotarliśmy wreszcie do Warszawy, by — jak nam powiedziano — zreorganizować się dla obrony stolicy. Napotykani w drodze piechurzy dosiadali naszych pozbawionych jeźdźców koni. Wjeżdżając na przedmieście Warszawy, mieliśmy nawet marynarza w siodle. W Warszawie nie znaleźliśmy miejsca w żadnej zorganizowanej obronie. Przez jakiś czas zajmowałem się transportowaniem magazynów z koszar na Pradze do zabudowań Szkoły Podchorążych. Dowiedziawszy się, że na drodze Warszawa — Piastów istnieje zorganizowana obrona, zaopatrzyłem się w żywność i dosiadłem konia. Przywitano mnie chętnie: zostałem dowódca patrolu, złożonego z ośmiu ułanów. W ten sposób dane mi było zobaczyć chyba ostatni atak kawaleryjski w nowoczesnej wojnie. Zostawiliśmy konie na skraju lasu pod strażą czterech ułanów i podczołgaliśmy się na szczyt małego pagórka, na którym rosła kępa niewielkich drzew. Roztaczał się stamtąd widok na szosę do Piastowa, przecięta skrzyżowaniem czterech dróg, odległym od nas o jakieś sto metrów. Przy głównej szosie i przy bocznej drodze widać było dwie barwnie pomalowane kawiarnie. Były opustoszałe, ale przed jedna z nich stal jeszcze stolik, ocieniony kolorowym parasolem. Potem dostrzegliśmy dwóch szperaczy niemieckich. Posuwając się po obu stronach szosy ostrożnie badali teren. Między nami, a miejscem, w którym ukryliśmy konie przeszedł patrol. Przywarliśmy do ziemi bacznie obserwując widoczny z naszego miejsca trzykilometrowy odcinek głównej szosy. Wkrótce dojrzeliśmy kogo wyprzedzają szperacze. Z dala zbliżał się pluton niemieckiej piechoty. Żołnierze szli z karabinami przewieszonymi na pasach przez ramię. Za nimi, na koniach, jechało sześciu oficerów. Dalej posuwały się: co najmniej kompania piechoty i działka ciągnione przez konie. Gdy kolumna niemiecka znalazła się w odległości pół kilometra od skrzyżowania dróg, z szosy za nami usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Z lasu na szosę wypadł oddział stu pięćdziesięciu polskich kawalerzystów. Jak się dowiedziałem później należeli oni do 12 Pułku Ułanów. Ułani sformowali się natychmiast na szosie i — nim Niemcy zrozumieli, co się stało — runęli wprzód z wydobytymi szablami. Ledwie zdołali Niemcy oddać kilka strzałów, a już konie przebiły się przez ich kolumnę. Wystraszone artyleryjskie konie wywróciły działa blokując nimi szosę. Na działa te wpadły niektóre konie zrzucając z siebie jeźdźców. To były jedyne straty odniesione przez naszych w tej szarży. Minąwszy kolumnę niemiecka ułani sformowali się znowu i uderzyli raz jeszcze, by dokończyć dzieła zniszczenia. Potem uskoczyli w bok szosy i to był koniec wszystkiego. Podczołgawszy się z powrotem do naszych koni, wróciliśmy do oddziału, by złożyć meldunek. Było to piętnastego lub szesnastego września. Wkrótce potem Warszawa padła. Doszedłem do wniosku, że nie potrafię rozwiązać problemu, wobec którego postawił mnie ów mały sklepikarz żydowski: Rosjanie, czy Niemcy. W 1939 roku Polacy, znajdujący się w mojej sytuacji nie mieli dużego wyboru. Ostatecznie w naszym pociągu było więcej takich, którzy tak jak ja sadzili, że walka z hitlerowskimi Niemcami zaskarbią sobie względy sowieckie. Ciągnęły się dni nieprzerwanej nudy. Spędzaliśmy je drzemiąc w odrętwieniu. Ze snów koszmarnych budziliśmy się do rzeczywistości, by zdać sobie sprawę, że znów jesteśmy w tym strasznym pociągu i by słuchać niekończącego się stuku kół wagonu. Rozmawialiśmy o naszych żonach i rodzinach. Niektórzy z czułością opowiadali o swych dzieciach. Wymyślaliśmy na Rosjan. Przeklinaliśmy Hitlera i jego Niemców. Nieraz spędzaliśmy całe godziny w milczeniu, przyciskając się tylko bliżej do siebie w obronie przed przejmującym zimnem. Czasem nie wypuszczano nas z wagonu przez 36 godzin. Ludzie jęczeli z rozpaczy, miotając przekleństwa na winnych naszego upodlenia. Jechaliśmy wciąż naprzód