Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Duch w Szwedach osłabł, gdy wodza uwięzionym zobaczyli. Stracili głowę do reszty. Napaść zbyt była niespodziana, niepojęta. A pomoc nie nadchodziła. Zdali się. Powiązanych jak barany przeprowadzono na pokład "Wodnika", gdzie siedli rzędem przy burcie, osowiałymi oczami patrząc dookoła. Prawda to czyli zły sen? Toć mieli dziś obiadować w domach z żonami i dziećmi. Po rocznej przeszło wędrówce już dobijali do brzegu! Jegomość kapitan Prus z bosmanem Korniczem przebiegał szybko wnętrze "Salomona", by się o zdobyczy upewnić. Nie było czasu na przeładowywanie. Uczepiony na tęgim kotwicznym łańcuchu, "Salomon" płynął za "Wodnikiem" i płynąć tak miał do samego Gdańska. W razie pościgu przyjdzie go zatopić, bo ciężki. To trudno. Kapitan wglądał w każdy kąt i głową kiwał radośnie, bo karaka pełna była towarów co najprzedniejszych. Nie tylko korzenie na niej zamorskie, drogi cukier trzcinowy i cienkie płótno holenderskie, ale niemały zapas prochu, kul, zbroi i rusznic angielskich. Ej, poszczęściło się kaprom! Jegomość Marcin Prus wyszedł na pokład uradowany. Widział się już wjeżdżającym na Leniwkę wśród podziwu reszty kompanów. Rozejrzał się wokół wesoło i dumnie. Przy rudlu stał Jasiek z Dombrówki, zwany Orylem, a to z racji, że przy flisach wychowany i choć od pięciu lat był kaprem, dotąd nazywał kotwę śrykiem, a rudel drygawką. Prócz niego sześciu ludzi z załogi "Wodnika" pilnowało takielunku* (*takielunek [z niem.] - ogólne olinowanie statku.) pod kierownictwem bosmana. Oba statki płynęły szybko na południe. Jegomość kapitan stanął na przednim kasztelu, skąd rano Szwed jeszcze wydawał rozkazy. O kilkanaście stajań wprzód sunął lekko "Wodnik", strojny w królewską banderę. Mimo większego ożaglowania ciężki "Salomon" zdążał za nim z trudem, naciągając łańcuch holowniczy. Morze układało się w krąg bezkresny, siny, na którym zachodzące słońce słało płomienisty most. I patrząc wzrokiem rozmiłowanym w szybujący przed nim okręt, marzył stary żeglarz, że oto przez pola wodne płynie nie jeden, ale sto okrętów. Potężna "armata"* (*"armata" [z hiszp.] - armada, wielka flota.) Rzeczypospolitej. Radość oczu, postrach wrogów... Uśmiechnął się gorzko, wspomniawszy nędzne dwanaście okrętów kaperskich, jedyną straż polskiego Bałtyku, w tym tylko trzy galeony, a reszta pinki i smaki!* (*smak - niewielki statek wiosłowo-żaglowy.) "Król miłościwy inaczej by chciał, jeno że niewiele może - pomyślał Marcin Prus z żalem. - Hej, gdyby mógł!..." Poczuł wielką miłość i cześć dla dalekiego króla, który mimo tysiącznych trosk, kłopotów, przeciwności myślał wytrwale o morzu, pragnął dusznie otworzyć Polsce owo wielkie okno na daleki świat, walczył niestrudzenie z obojętnością i wstrętem narodu do morza, zabiegał; z własnych funduszów budował w Elblągu galeon, na przekór wszystkim miłował kaprów, swych "custodes maris"*, (*"custodes maris" [łac.] - strażnicy morza.) ochraniał ich potężną dłonią przed nienawiścią chytrych kupców gdańskich, nie tracąc nadziei, że spełni kiedyś swój sen: obwarowania brzegów polskich potężnym szańcem okrętów. Daj mu, Boże, długie życie i posłuch w narodzie!... Westchnął i skierował się ku drabince sznurowej, by wrócić batem na pokład "Wodnika". Wstrzymało go wołanie. Bosman Kornicz wychylił się z luku, niosąc coś w ręku ostrożnie. Było to puzdro drewniane, ozdobne, kością pięknie nakładane, zamknięte. Jegomość obejrzał je ciekawie, podważył nożem zameczek i obaj oddech wstrzymali z podziwu. Na tabinowej* (*tabin [z ang.] - gatunek jedwabnej tkaniny.) szkarłatnej podściółce leżała srebrnozłocista buława. Głowica przytrząśnięta była suto kamieniami, aż w oczach się skrzyło od blasku. - Od Duńczyków ją wieźli, widno dla jakowego hetmana... - Nigdzie takich złotników nie ma jako w Danii... - przytwierdził kapitan. - Hej, chłopcy! chodźcie popatrzeć! Zbiegli się kręgiem, patrząc z podziwem na klejnot, którego dotknąć nie śmieli. Oczy im błyszczały. Takiego łupu, jak świat światem, nie wziął jeszcze żaden kaper! - Siła talarów dadzą za nią w Gdańsku? - spytał Szulc Balcer zniżając głos mimo woli. - Ba! Wieś dobrą za to kupisz... - przytwierdził bosman spoglądając pytająco na kapitana. Ten wyprostował się nagle, oczy mu zabłysły. - Ej, dzieci, siła by dali, ale jej przedawać nie będziemy. Poślemy ją z Gdańska w darze miłościwemu królowi. Niech się uraduje. Opiekun to nasz. Niechaj ma buławę od swoich wodnych żołnierzy! Milczeli chwilę, zaskoczeni. - Ja! - krzyknęli jednogłośnie. - Miłościwemu królowi! Niech żyje Zygmunt August!!! Sąsiedzki dar Czajki srebrzą się w wiosennym niebieskim powietrzu jak ryby w przezroczystej strudze. Jękliwe ich zawodzenia słychać przez otwarte okno, przy którym siedzi pan Mikołaj Rej. Nie siedzi: klęczy na niskiej ławie, jakby jeszcze był wyrostkiem, łokciami i piersią wsparty o futrynę. Chwyta chciwie dech ze dworu. Jest sam. To rzadkość. Pan Rej nigdy nie bywa sam. Do słodyczy jego charakteru, do soli dowcipu, do wiecznie gotowej krotochwili i bystrego umysłu ściągają zewsząd ludzie jak muchy do miodu. Naprzód dziatwa, błazenki przyrodzone, jak ją zwykł nazywać, i jejmość, serdeczna pociecha, dalej sąsiedzi i przyjaciele najmilsi, krewniacy, znajomi lub potrzebujący. Pan Rej każdemu dogodzi... Taka już u niego natura. Choćby mu nawet kto nie w porę przybył, powita gościa licem rozjaśnionym, jakby mówił: "Właśniem ciebie czekał, bracie!" I już się śmieje, już krotochwilami sypie, już kufle na stół, już służy radą albo i mieszkiem, jeśli tego trzeba. Więc też wokół pana Reja ustawiczny sejm, gromada. On temu rad. Samotność to nie jego żywioł. Czyż samotne jest drzewo w lesie lub kłos na polu, beztrosko szumiące w tłumie pobratymców? Takim drzewem, takim kłosem, mocno w grunt własny wrośniętym, czuje się pan Rej. Czasem tylko, czasem przychodzą krótkie chwile, w których lubo mu być samemu