Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ciemne sylwetki zbliżyły się do samochodu. – Hej, czy to nie ta lekarka ze szpitala? – Więc co teraz zrobimy? Kilka par oczu wpatrywało się w Taylor. – Nie żyje? – Może. A może jest tylko nieprzytomna. – Czy nie powinniśmy kogoś powiadomić? – spytała jakaś kobieta. – Nie ma mowy. – Ale ona może umrzeć. – A tak, może. Oszczędzi nam tym zachodu. Pozostali ruszyli drogą, lecz kobieta stała, wpatrując się w nieruchomą sylwetkę Taylor. – Idziesz? – zawołał jakiś mężczyzna. – Nie możemy jej tu tak po prostu zostawić. – Rusz się, Maggie. Podeszła do niej wysoka postać, unosząc groźnie tablicę z plakatem. – Chyba że chcesz tu do niej dołączyć. – Już idę – rzekła szybko Maggie. – Idę. Powlokła się za grupą, zostając coraz bardziej z tyłu. Jakieś trzydzieści metrów za rozbitym samochodem dała nura w drzewa i zaczęła biec. Rozdział trzydziesty drugi Kip prowadził jedną ręką, bo w drugiej trzymał telefon. – W porządku, Davis – mówił. – Możesz mi to odczytać. – Na pewno? Na pierwszej stronie napisane jest „Poufne”. – Przysłali jakiś pieprzony faks – odparł Kip. – Co to za poufność? – No dobra – rzekł wątpiąco dyrektor do spraw badań Instytutu Emersona. – Skoro jesteś pewien. – Ejże, obaj wiemy, co tam przeczytasz – powiedział Kip. – Streść tylko to, co najważniejsze. Nastąpiła cisza, podczas której Davis czytał i trawił treść faksu. A potem: – Piszą, że prace nad twoim projektem posuwają się zbyt wolno. Może w przyszłym roku. – To ci niespodzianka – rzucił cierpko Kip. – Ten, kto postanowił przerwać moje badania, wykonał świetną robotę. – Przerwał. – Niech zgadnę, kto jest teraz kandydatem numer jeden: Sam Slater. – To nieoficjalna wiadomość, ale... – Słyszałeś coś? – Cóż, obaj byliście najpoważniejszymi pretendentami. – A zatem Slater. – Na to wygląda. Przykro mi. – Mnie też. – Posłuchaj, zobacz się z dziewczyną, zrób sobie przerwę. Zawsze twierdziłeś, że ataki na laboratorium były związane z Larrabee. Jeśli miałeś rację, ustaną, skoro już do niej nie kandydujesz. Musisz jedynie odczekać parę tygodni, zatrudnić nowych asystentów i zacząć tam, gdzie skończyłeś. – Jasne. – Cóż, naprawdę mi przykro, Kip. – Dzięki, Davis. Posłuchaj, zadzwonię do ciebie za dzień lub dwa i razem zastanowimy się, co dalej. – Dobrze. Kip rozłączył się. Był zawiedziony i zły. Tyle pracy na marne. Nie, jasne, że nie na marne. Nie prowadził badań, żeby zdobywać nagrody. I nie potrzebował Larrabee, żeby znaleźć fundusze; miał tyle pieniędzy, ile mu było trzeba. A mimo to miło byłoby... Cóż, Davis miał rację; zawsze mógł spróbować w przyszłym roku. Nagle zapragnął usłyszeć Taylor. Spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Znów wziął do ręki telefon i wybrał numer jej gabinetu, przedstawiając się jako przyjaciel z Nowego Jorku i wyjaśniając, że Taylor na niego czeka. – Mam dla pana klucz, doktorze Lawrence – oznajmiła Donna, sekretarka Taylor. – Ale... Pan pewnie nie wie. Doktor Barnes miała wypadek. – Co? Kiedy? Nic jej nie jest? – Miała ogromne szczęście. Lekki wstrząs mózgu i stłuczony bark. Przywieźli ją wczoraj wieczorem. – Mój Boże. Czy tomografia mózgu coś wykazała? – Naprawdę nie wiem. – Cóż, jeśli to możliwe, proszę jej przekazać, że będę tam za parę godzin. – Spróbuję. Ale doktor Slater nie wpuszcza do niej żadnych gości. – A to czemu? – Będzie pan musiał zapytać go osobiście. – A pewnie, że zapytam. Będę około drugiej. Rozłączył się i mocniej wcisnął gaz. Slater stał przy oknie z wilgotnymi oczami. Mały piesek leżał w jego ramionach, walcząc o oddech, drżąc na całym ciele. Niebo było cudownie błękitne, a słońce wpadające przez szyby kładło się ciepłem na jego twarzy. Nadchodziła wiosna, czas budzenia się do życia. Ale nie dla Śnieżka... Trzęsącymi się dłońmi głaskał miękkie, białe futerko. Nie umieraj, szeptał. Proszę, nie umieraj. Nasze życia są ze sobą splecione. Lecz gdy tak patrzył, zwierzę zadrżało konwulsyjnie raz jeszcze i znieruchomiało. Slater klęknął powoli i położył pieska na poduszce pod oknem. Czy to już naprawdę koniec? – myślał z goryczą. Po wszystkim, co zrobiłem? Nieświadomie macał krążek złota pod swoją koszulą. Po co to wszystko, dumał w rozpaczy, jeśli tak to się kończy... Daj spokój, człowieku, nakazał sobie ze złością. Weź się w garść. Wstał i podszedł do telefonu. – Już po wszystkim – rzekł do słuchawki. – Możecie go zabrać. Biały fartuch lekarski wisiał na oparciu jego fotela. Założył go i spojrzał na psa, a oczy znów napełniły mu się łzami. Czy jeszcze cię kiedyś zobaczę? Nie poddawaj się teraz, przykazywał sobie stanowczo, zmuszając się do odwrotu. Za dużo masz do zrobienia. Nie ma czasu, by sobie pobłażać. Wyszedł na korytarz. – Idę do doktor Barnes – poinformował Penny, przechodząc przez sekretariat. To jest pewien problem, przyznał, wracając myślami do małej kulki futra. Ale rozwiązałem już inne problemy. Z czasem rozwiążę i ten. Z czasem... Kiedy to właśnie czasu mu brakowało. * Taylor leżała w chłodnym białym pokoju z rozchylonymi wargami i zamkniętymi oczami. Z kroplówki kapały do jej ramienia płyny. – Co ty tu robisz? – spytał Slater, wchodząc do pokoju. Garrison wyprostował się. – Chciałem tylko zobaczyć, jak się czuje. – I jak? – Ty mi to powiedz. Slater nachylił się, uniósł jedną powiekę, zbadał jej puls. – Wciąż nieprzytomna. Garrison zmarszczył brwi. – To znaczy, że nie odzyskała przytomności od chwili, gdy ją przywieziono? – Kiedy trafiła na izbę przyjęć, miała okropne bóle, więc Ohlmeyer podał jej środki nasenne. – Ohlmeyer? A dlaczego go wezwano? – Miała lekką arytmię. – Slater zdjął kartę z łóżka, przejrzał ją i odwiesił na miejsce. – Poprosiłem Pete’a, żeby dalej się nią zajmował. – Wyjdzie z tego? – spytał zaniepokojony Garrison. – Pewnie tak. Kiedyś... – Przyglądał się Garrisonowi podejrzliwie. – Zdawało mi się, że interesujesz się Dolores. Po co się tu kręcisz? – Nie traktuje się lekko zdrowia kobiety, która przynosi nam dochód – odparł Garrison. Oczy Slatera błysnęły. – A moi sponsorzy i darowizny od fundacji pewnie nic nie znaczą? – Daj spokój, Sam. Wiesz, że nie o to mi chodziło. W końcu sam ją zatrudniłeś, mówiąc, że dzięki niej zaczną napływać dolary. I miałeś rację... Taylor zaczęła powracać z głębokiego morza nicości. Ignorowana przez obu mężczyzn, znajdowała się na granicy snu i przytomności