Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Po chwili ich wóz znalazł się po drugiej stronie strumienia. Po tamtej stronie pozostała jednak przyczepa campingowa. - Przeciągnę ją swoim wozem - ofiarowałem się. Lincoln pojechał nieco do przodu, a ja tyłem wróciłem przez strumień do przyczepy. Panna Petersen przeszła przez strumień, aby mi pomóc połączyć przyczepę z wehikułem. Raptem krzyknęła przestraszona. - Ktoś tam się ukrywa! O, tam, za drzewami! - zawołała, wskazując las po prawej stronie drogi. - Może to jakieś zwierzę? - rzekł Petersen. - Nie. To była twarz! Ludzka twarz. Ktoś nas śledzi - mówiła bardzo przejęta swym odkryciem. - Panie Kozłowski - zwróciła się do młodego człowieka - niech pan pójdzie ze mną. Przekonamy się, kto nas śledzi. Ty, papa - zawołała do swego ojca - też chodź z nami. Jesteś bardzo silny. Ale pan Petersen nie okazał zainteresowania. - Daj spokój, Karen - powiedział, - Co cię obchodzi, kto się tam skrada po leśie? Nie mam zamiaru dostać pałą po głowie. Karen aż zatupała nogami na leśnej drodze. - Och, tchórze! Tchórze! - krzyknęła. - Jeśli nie chcecie iść ze mną, to ja pójdę sama. Młody człowiek uśmiechnął się do mnie złośliwie. - Może pan będzie odważniejszy? Pan zapewne nie boi się ciemności leśnych. Karen patrzyła na mnie wyczekująco. Zobaczyłem jej piękne, zielone oczy i pomyślałem, że dla niej warto by całą noc krążyć po lesie, pośród dzikich zwierząt i opryszków ukrytych za pniami drzew. Ramię przy ramieniu zagłębiliśmy się w las po prawej stronie drogi. Światła reflektorów samochodowych zniknęły za naszymi plecami. Otoczyta nas zupełna ciemność, szliśmy niemal po omacku. Dopiero po jakimś czasie, gdy oczy nasze przywykły do ciemności, rozróżnialiśmy wyraźniej pnie drzew. Potykaliśmy się o wystające z ziemi korzenie, wpadaliśmy na krzaki, nogi grzęzły nam w liściach i igliwiu. - Cicho - syknęła panna Petersen i ścisnęła mnie za ramię. Przystanęliśmy z przytajonymi w piersiach oddechami. W pewnej chwili wydało mi się, że od strony, gdzie pozostawiliśmy nasze wozy, słyszę szum silnika samochodowego. Ale znowu nastała cisza. I cisza była dookoła nas. Nagle panna Petersen odezwała się: - No, teraz mozemy juz wracać, Puściła moje ramię i pomaszerowała w kierunku drogi. Szedłem za nią krok w krok, a w głowie mojej rodziło sie niejasne podejrzenie. Jeszcze kilkanaście kroków i podejrzenie przerodziło się w pewność. Na ścieżce leśnej nie było już samochodu Petersenów. Stała tylko ich przyczepa i mój wehikuł. Z przednich kół miał wypuszczone powietrze. Spojrzałem na Karen. Uśmiechnęła się przepraszająco. - Panie Tomaszu - powiedziała po angielsku. - Czy pan nas uważał za głupców? Pan sądzi, że damy sobic sprzątnąć sprzed nosa ten dokument? - Pani mnie oszukała... - Tak? - udała zdumienie. - A pan to nas nie próbował oszukać? Od razu domyśliłam się, że pan doskonale rozumie po angielsku. Żle pan się maskuje, panie Tomaszu. Chabrol właśnie do Łodzi pisał do pana, aby nam pan pomógł w poszukiwaniach skarbu templariuszy. Gdy Kozłowski powiedział mi, że ma pan łódzką rejestrację, natychmiast domyśliłam się, z kim mamy do czynienia. Nie jesteśmy naiwni. Byłem wściekły. Aż gotowało się we mnie ze złości. Harcerze mieli rację, ostrzegając mnie przed okazaniem pomocy Petersenom. Pięknie odpłacili mi się za grzecznośc. - Niech się pan nie gniewa, panie Tomaszu - panna Petersen nieoczekiwanie pogłaskała mnie po policzku. - Wypuściliśmy powietrze tylko z dwóch kół. Pomogę panu i za godzinę będzie pan mógł ruszyć w dalszą drogę. Właśnie ta godzina była nam potrzebna. - Owszem. Ruszę w dalszą drogę, ale pani tu zostanie ze swoją przyczepą. Uśmiechnęła się. - Pan tego nie zrobi. Pan jest dżentelmenem. Nie zostawi pan w lesie samotnej dziewczyny. Prawdziwego mężczyznę poznać po tym, że nie tylko umie wygrywać, ale potrafi zachować twarz podczas klęski. Roześmiałem się. - Klęska? Dlaczego pani mówi o klęsce? Czy nie zwróciła pani uwagi, że raptem zniknęli moi trzej młodzi przyjaciele? - A właśnie? Gdzie są ci chłopcy? - zaniepokoiła się, - Myślałam, że śpią w wozie. - Nie, oni są w Miłkokuku. Być może, mają już w swych rękach tajemniczy dokument. A w każdym razie z całą pewnością pokrzyżują plany pani ojca i Kozłowskiego. Zacisnęła usta. Przestała się uśmiechać. Teraz ja patrzyłem na nią triumfująco. I ona jednak umiała przegrywać. Po chwili powiedziała: - Pan mi imponuje. Cieszę się, że mam w panu przeciwnika. To czyni naszą wyprawę bardziej interesującą. ROZDZIAŁ CZWARTY OSZUST W PARYŻU - KIM JEST KOZŁOWSKI? - POKÓJ CZY WOJNA? - CO SPOTKAŁO HARCERZY W MIŁKOKUKU - TAJEMNICZA CZARNA PANI - GDZIE JEST NAUCZYCIEL? - ROZDZIELMY NASZE SIŁY Prawie godzinię zajęło mi pompowanle powietrza do przednich kół. Zresztą nie śpieszyłem się zbytnio. Petersen i Kozłowskl już od dawna byli w Miłkokuku