Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wieczór upłynął nam na wyjaśnianiu słuchaczom i telewidzom, że u nas i ludzi, wśród których przebywamy, nic się specjalnie nie zmieniło. Hasan znalazł miejsce, w które mogliśmy odprowadzić na noc samochody. Mówił, że przed hotelem nie są bezpieczne i prawdopodobnie miał rację. Po pokonaniu kilku zakrętów zaczęliśmy mieć jednak poważne wątpliwości, czy pomysł z ich odprowadzaniem ciasnymi uliczkami Nadżafu był dobry. Gdziekolwiek to miało być, zmrok już zapadł i wiedzieliśmy, że sami nie trafimy w to miejsce ponownie. Uspokoiło nas dopiero to, że na placyku, z trzech stron otoczonym budynkami, stały też inne samochody. Kilka uścisków dłoni z ludźmi, których pierwszy raz widzieliśmy na oczy, musiało nam starczyć za pokwitowanie. Nazajutrz rano nasz tłumacz znów nie dał najmniejszego znaku życia. Poprosiliśmy Hasana, żeby sprawdził, co dzieje się z Abdulem, którego przecież on nam polecił. Recepcjonista wygrzebał szary, prawie zabytkowy telefon spod góry papierzysk i wykręcił numer. Nie ukrywał, że denerwuje się coraz bardziej podczas tej rozmowy. Odkładając słuchawkę, poinformował nas, że Abdul nie może dziś dla nas pracować. - Rodzina mówiła, że miał bóle serca i jest w szpitalu - wyjaśniał Hasan, nie patrząc nam w oczy. - To coś poważnego? - Chyba tak. Nie wiadomo, kiedy wróci do domu. Wiedzieliśmy, że Hasan kłamie, a on wiedział, że my to dostrzegamy. Metajęzyk w tej sytuacji funkcjonował znacznie lepiej niż układanie słów w proste zdania. Roztrząsanie sprawy nic by nie wniosło, więc przyjęliśmy te wieści z godnością, choć rujnowało to plany związane z powrotem do Ziotego Meczetu. Jedyne co mogliśmy zrobić bez tłumacza, to spróbować dogadać się z Amerykanami, jak i którędy dostać się do Karbali - przecież nie warto było siedzieć na miejscu, gdy na naszych oczach koalicja przejmowała kontrolę nad Bagdadem. W Nadżafie panował sezon na latawce. Puszczały je wszystkie dzieci w okolicy, biegając boso jak opętane po nagrzanej asfaltowej nawierzchni, aby - z braku silniejszego wiatru - choć na skutek pędu powietrza papierowe konstrukcje na chwilę wzniosły się w górę. Latawce były niewielkie, prawie miniaturowe, wszystkie białe lub jasnoróżowe, zbudowane z cienkich patyczków, a na końcach zamiast wielobarwnych kokardek miały przywiązaną furkoczącą w powietrzu biało-czerwoną taśmę, taką jaką stosuje się zwykle na budowach, aby oznaczyć głębokie wykopy. - Wa Alajkum as-salam - odpowiadaliśmy umorusanym jak nieboskie stworzenia, ubranym w zszarzałe od starości spodnie od dresów dzieciakom i siedzącym na kamiennych schodkach bezzębnym staruszkom, którzy pozdrawiali nas po arabsku, podnosząc na wysokość serca prawą rękę, a później długo odprowadzali wzrokiem. Dzielnica, w której zostawiliśmy na noc auta, musiała być chyba jedną z biedniejszych. Teraz w pełnym słońcu było to widać bardzo wyraźnie. Poruszaliśmy się między gruzami, dziurami w drodze i górami dymiących śmieci. Po chwili zniknęły i dzieci, i staruszkowie. Pojawili się natomiast mężczyźni w średnim wieku patrzący na nas jeśli nie z nienawiścią, to z pewnością z niechęcią. Nad głowami znów krążyły helikoptery. W głowach zrodziło nam się to samo skojarzenie. Mogadiszu... Black Hawk Down. Przez dobre kilkanaście minut, dopóki nie przedostaliśmy się na główną ulicę, czuliśmy się, jakby za nami czaiła się filmowa kamera prowadzona przez Janusza Kamińskiego. Tyle że ciarki, które chodziły nam po plecach, nie były wymysłem Ridleya Scotta. Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, jak piekielnie trudno w rzeczywistości sal kinowych, z wielkoformatowymi ekranami projekcyjnymi i nowoczesnymi systemami nagłaśniania, w rzeczywistości odtwarzaczy DVD i plazmowych telewizorów o idealnie płaskich kineskopach, uniknąć prostych skojarzeń. Obraz wojny tak naprawdę wykreowany jest przez kino, a na dodatek u filmowców zatrzymał on się na etapie I wojny światowej, gdy żołnierze strzelali do siebie przez pas ziemi niczyjej, leżąc twarzą w twarz z przeciwnikiem w okopie, a trup słał się gęsto. W najlepszym razie Hollywood sięga percepcją do wojny w Wietnamie, równie efektownej dla scenarzystów i reżyserów, bo równie krwawej. Wizję tego, jak wyglądają współczesne konflikty zbrojne, buduje się na podstawie Szeregowca Ryana, Cienkiej czerwonej linii. Wroga u bram czy Czasu Apokalipsy. Odniesień do filmów trudno było pozbyć się nawet w sytuacji, gdy wojnę widziało się na własne oczy, z punktu widzenia leżącego gdzieś między obserwacją a uczestnictwem. Mając dostęp do tego, co autentyczne, zmysły i tak odwołują się czasami do tego, co wykreowała ludzka wyobraźnia. Nawet nam trudno było się oprzeć tej pokusie. Co więc powiedzieć o skojarzeniach ludzi, widzących wojnę z perspektywy tysięcy kilometrów na ekranie telewizora? Jeśli nie przypomina ona filmu, wydaje się nieprawdziwa, a w kinie ten obraz jest wykrzywiony i fragmentaryczny. Samochody stały tak, jak je zostawiliśmy wieczorem, choć żaden z nas nie dalby głowy, że miejsce jest to samo. W ciemnościach i za dnia wyglądało ono zupełnie inaczej