Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wtedy bardziej zbliżyliśmy się do siebie. Gdy moje zwolnienie z wojska wydawało się już bliskie, często dyskutowaliśmy o naszej przyszłości i w styczniu 1946 roku postanowiliśmy się pobrać. Decyzja ta zapadła w sposób całkiem naturalny. W pamiętniku, który wówczas prowadziłem, napisałem, że nie musieliśmy się zastanawiać. Byłem tym nawet zaskoczony, gdyż - wspominając Rabelais'go i jego dramatyczne debaty z protago-nistą Panurgiem na temat zalet i wad małżeństwa - spodziewałem się większych wątpliwości. Nasi rodzice przyjęli wiadomość z mieszanymi uczuciami: moi uważali, że jestem zbyt młody do małżeństwa, jej rodzice woleliby mieć za zięcia businessmana. Ale żadna z par rodzicielskich nie zgłosiła sprzeciwu, a Rothowie urządzili nam w hotelu Delmonico w Nowym Jorku wspaniałe wesele, po którym wyjechaliśmy w podróż poślubną do Nowej Anglii i Kanady. Nie uważam, aby moje małżeństwo, które weszło w szóstą dekadę, było przedmiotem zainteresowania dla kogokolwiek, oprócz nas samych, i nie będę mu poświęcał więcej miejsca. Od samego początku byliśmy całkowicie sobie oddani i zdecydowani odnieść sukces: moja matka powiedziała, że pasujemy do siebie jak przykrywka do czajnika. Choć Irena nie jest naukowcem, znakomicie dostosowała się do osobliwej atmosfery intelektualnej tego środowiska, w którym znalazła dla siebie miejsce, a mnie stworzyła wspaniałe otoczenie. Uzupełnialiśmy się doskonale: parafrazując powiedzenie Voltaire'a, ona przejęła dowodzenie nad ziemią, a ja nad chmurami i wspólnie utrzymywaliśmy nasz mały świat w odpowiednim porządku. Jej urok, piękno i radość życia nigdy mi nie spowszedniały. Moje małżeństwo było dla mnie nie kończącym się źródłem radości i siły. W książce, którą zadedykowałem żonie po obchodach naszych złotych godów, podziękowałem jej za „stworzenie mi idealnych warunków do uprawiania nauki". Niektóre feministki były oburzone tym wyrazem hołdu, interpretując jako Harvard 63 poświęcenie jej życia, by gotować i prać dla mnie. Wyraźnie nie mają pojęcia o tym, że „warunki" oznaczają nie tylko moje fizyczne wygody, lecz także - i ponad wszystko - te duchowe. Pod koniec 1945 roku, gdy jeszcze nosiłem mundur, nadszedł czas, by złożyć podanie o przyjęcie na wyższą uczelnię. Tegoż roku, nieco wcześniej, uniwersytet Cornell wspaniałomyślnie przyznał mi tytuł bakałarza (B.A.) na podstawie prac napisanych na tej uczelni i w Muskingum, co oszczędziło mi konieczności powrotu do college'u. Miałem niejasne pojęcie 0 tym, jak połączyć sprawy rosyjskie z ogólną historią kultury. Pozostawał mi wybór między trzema uczelniami: Columbią, Yale i Harvardem - głównymi ośrodkami studiów rosyjskich w ówczesnych Stanach Zjednoczonych. Złożyłem podania na każdą z tych uczelni, choć od początku preferowałem Harvard. Wszystkie trzy przyjęły mnie. Tym razem pieniądze nie były żadnym problemem, ponieważ rząd Stanów Zjednoczonych na mocy tzw. Ustawy o weteranach wojskowych (G.I. Bill) płacił czesne i niewielkie stypendium, które nasi rodzice uzupełniali z własnej woli. Ani wówczas, ani też potem nie mieliśmy żadnych trudności finansowych. Szybko odrzuciłem Columbię, po części dlatego, że nie chciałem mieszkać w Nowym Jorku, a po części, ponieważ czołowy specjalista od historii Rosji na tym uniwersytecie, Geroid Tanquary Robinson, sądząc po krótkim przesłuchaniu, któremu mnie poddał, wydał mi się ekscentrycznym pedantem. Wyszło też na jaw, że zmuszał swych doktorantów do pisania prac na wcześniej ustalone tematy, z których wszystkie dotyczyły koncepcji rewolucji: a więc „Bucharin a rewolucja", „Zinowiew a rewolucja" i tak dalej. Miało to taką mniej więcej wartość dla zrozumienia Rosji, w przeszłości 1 obecnie, jakby wymagano od kandydatów na doktorów historii Stanów Zjednoczonych pisania prac na temat: „Fillmore a konstytucja" albo „Harding a konstytucja". Zaletę Yale widziałem w tym, że George Vernadsky, który kierował tam katedrą historii Rosji, był prawdopodobnie najwybitniejszym w kraju specjalistą z tej dziedziny, autorem wielu książek, wśród nich kilku opublikowanych przed rewolucją. Odwiedziłem Yale, ale nie miałem okazji się z nim spotkać. W New Haven, siedzibie Uniwersytetu Yale, zwróciła moją uwagę wielka liczba zakładów krawieckich. W Cambridge, dla kontrastu, znalazłem nielicznych krawców, lecz za to nieskończoną liczbę księgarni. To przechyliło szalę na rzecz Harvardu, szczególnie wówczas, gdy Michaił Karpowicz, tamtejszy profesor historii Rosji, okazał się osobą przyjazną i pomocną. Karpowicz bardzo niewiele publikował, gdyż zajmował się chorą żoną, która wymagała nieustannej opieki. Na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych pełnił nieoficjalnie funkcję szefa rosyjskiej społeczności i był redaktorem naczelnym 64 Żyłem. Wspomnienia niezależnego emigracyjnego czasopisma (tzw. tołstyj żurnał), kwartalnika „Nowyj Żur-nał". W odróżnieniu od innych Rosjan wykładających na Harvardzie, w większości wścibskich i zarozumiałych, Karpowicz wydawał się zrównoważony i skromny. Irena i ja skróciliśmy nasz miesiąc miodowy i przyjechaliśmy do Bostonu w połowie września. Wynajęliśmy wygodne dwupokojowe mieszkanie w dzielnicy Back Bay