Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Lecz że Kirę specjalnie wabią gimnastycy, cieszę się, że z nią razem czas spędzisz w Szczawnicy ! na rozmowach poważnych. Tymczasem, Joanno, i pracuj, pracuj i pracuj z pasją nieustanną i do Parnasu szturmuj, i baw się wesoło, niechaj praca, humor jedno tworzą koło. Przesłanie Spoczywaj, śliczne ciałko, gdy Pluton tak rozstrzygł, i się nie martw Ś Konstanty także był nieboszczyk. A jeśli trochę kawy kryje twój sepecik, to Konstantemu poślij Ś on na kawę leci. Matka Joanny, pani Hanna Mortkowicz-Olczakowa, zaprzyjaźniona z naszym domem jeszcze z lat „Kwadrygi" nie budziła we mnie lęku. przeciwnie, lubiłamją. Była kobietą pogodną, życzliwą ludziom, okrąglut-ką i rozgadaną, nie stroniącą od kompanii, nocnych posiadów w stołówce, skorą do żartów. Kiedy mama opowiadała mi, że właśnie zasiedzieli się tam do późna w nocy, czasami pytałam, czy była z nimi pani Hanka. A słysząc potwierdzenie, myślałam: „Jaka to odważna kobieta! Późno wraca i nie boi się matki!" Dla mnie bowiem istniała jedna prawda: pani Mortkowiczowa musiała budzić lęk! Jak wspominałam, niemal wszyscy mieszkańcy Krupniczej i uczestnicy nocnych konwentykli byli ludźmi młodymi. Ale, poza wymienionymi, pamiętam jeszcze kilka wyjątków. Profesor Górski i chyba Jerzy Szaniaw-ski, z nieodłączną dymiącą fajką, zawsze milczący, przychodził do stołówki i szybko zjadał to, co przed nim stawiano. Byłam przekonana, że gdyby na jego talerzu znalazła się porcja krochmalu, pewnie by ją zjadł, w duchu jedynie zastanawiając się, dlaczego ta zupa ma taki dziwny smak. Jakieś głupie pomysły lęgły nam się z Joanną, kiedy obserwowałyśmy stałą nieobecność duchem pisarza. Nigdy, rzecz jasna, do niczego nie doszło, ale pomysłów „na rozruszanie" pisarza miałyśmy wiele. Kiedy spotkam go po paru latach, w Zegrzynku, nie będę miała odwagi wyznać mu, co nam chodziło po głowie w dziecinnych czasach Krupniczej. I jeszcze jedna postać odstająca nieco od literackiej młodzieży. Maria Dulębianka, żona Juliana Wołoszynowskiego. On, młodszy od swej sławnej połowicy o wiele lat, patrzył w nią jak w obrazek, jak zakochany sztubak. A pani Maria, tęgawajuż, ale pierwsza śmieszka, uwielbiająca żarty, zabawy, była z natury młoda. Jednak kroczyła za nią majestatycznie Jej wielka sława. To ona kazała mi traktować panią Marię z szaloną estymą. Przed niąjedną dygałam najgłębiej, jak tylko umiałam, wydawało mi się, że w tej aktorce zamieszkał cały polski teatr. Nie miałam pojęcia, ile miała wówczas lat, pytałam ojca, czy aby przypadkiem nie grała w pra-premierze WeselaŚ wydawało mi się, że wszyscy wielcy aktorzy musieli w tym wydarzeniu uczestniczyć. Ojciec śmiał się i uzupełniał moje braki. W każdą sobotę w stołówce odbywały się wielkie zabawy. Z im-prowizowanym kabaretem, czyimiś występami, z tańcami. Prym w tańcu wiódł Stefan Otwinowski Ś zawsze nieskazitelnie ubrany, niemal wymuska-my, elegancki, szarmancki, grzeczny i miły. A tańczył jak młody Bóg! zazdrośnicy jedynie przypominali, że przed wojną w ten właśnie sposób 31 dorabiał w j akichś rewiach. Sambę przywiózł z Paryża Tadeusz Kwiatkow-ski i natychmiast jego najwierniejszymi uczniami zostali Otwinowski iDygat. I stało się, że uczeń prześcignął mistrza: po jakimś czasie sambowa maestria Otwinowskiego osiągnęła szczyty, a kiedy temperatura zabawy dochodziła do punktu kulminacyjnego, na środek stołówki wysuwano ciężki stół i na nim Stefan Otwinowski demonstrował wymyślne pas krakowskiej samby... Towarzyszył mu „Stasiu" Dygat. Ogromnie zazdrościłam córce Dygatów, że pozwalano jej siedzieć długo w noc przy barze z rodzicami i przyglądać się tym wszystkim niezwykłościom